piątek, 21 sierpnia 2009

"Cebula ma warstwy..."

Dubstep do niedawna był dla mnie pojęciem niemal zupełnie nieznanym. Właściwie po paru miesiącach obcowania z tym gatunkiem muzycznym i tak dużo o nim nie potrafię powiedzieć. Wynika to pewnie trochę z faktu, że tak naprawdę ciągle się on rozwija i jeszcze nie wykrystalizował w pełni swojego jednorodnego brzmienia. Każdy wykonawca grający tą muzykę, którego do tej pory miałem okazję posłuchać różni się generalnie od siebie i moim zdaniem ciężko jest znaleźć między nimi wiele cech wspólnych. W śród tych artystów na moje głębokie uznanie zasłużył szczególnie jeden- Burial. Choć początki mojej znajomości z tym panem i jego płytą Untrue były dość trudne to jednak w końcu przełamałem lody i zapałałem do niego uwielbieniem.

Najtrafniejszym opisem tej muzyki wydaje mi się parafraza znanego cytatu z filmu Shrek: „Burial jest jak cebula. Cebula ma warstwy i Burial ma warstwy”. O co chodzi? A no o to, że po pierwszych paru przesłuchaniach płyty sądziłem, że każdy utwór brzmi na niej tak samo. Nie chodziło wyłącznie o klimat, tonacje, podobny rytm. Chodziło jak najbardziej o „całość”. Po za różnicami w tekście każdy kawałek był dla mnie kalką poprzedniego. Jednak uznałem, że jest jeden który był swoistą matrycą dla wszystkich kolejnych, mowa o Archangel- numerze dwa na tej płycie. W każdym razie po zajrzeniu parę warstw głębiej można dostrzec niuanse, które sprawiają, że z pozoru identyczne piosenki tak naprawdę różnią się od siebie.

Tak czy owak ciężko jest opisywać pojedyncze kompozycje na tym wydawnictwie, ponieważ jest to jeden z tych albumów, który jak najbardziej trzeba traktować jako całość. Przez cały czas gdy słucha się Untrue nie dostrzega się właściwie przerw między piosenkami. Nie dlatego, że są ze sobą połączone melodią, ale ponieważ Burial komponując je uzyskał efekt płynnie przechodzącego i ewoluującego rytmu złożonego ze zbliżonych do siebie brzmieniem dźwięków. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze fakt, że płyta odtwarzana na głośnikach czy na słuchawkach zawsze brzmi jakby to sąsiad z mieszkania obok słuchał muzyki a nie my sami. To zabieg jak najbardziej zamierzony i sprawiający niezwykle ciekawe doznania. Uzyskano to przez zastosowanie brzmiących gdzieś w tle różnych szmerów, trzasków, szelestów, zgrzytów do których czasami ciężko się jest dokopać rodzi to skojarzenia z takimi gatunkami jak ambient czy glitch. Ponad to wokale zmiksowane na najdziwniejsze sposoby stają się uzupełniać jakiekolwiek luki jakie mogły by powstać stając się tym samym swoistą fugą spajającą poszczególne elementy.

Każdy element tu do siebie idealnie pasuje budując mroczny i tajemniczy klimat, który mi łudząco przypomina atmosferę panujący na albumie Mezzanine nagranym przez Massive Attack. Właściwie można powiedzieć, że słuchanie tego albumu za dnia mija się z celem, bo tylko nocą można odkryć pełnie jego brzmienia, kiedy to nagle każdy cień w pobliżu zdaje się drżeć do rytmu i budować nastrój. Nie jest to jednak płyta depresyjna, więc nie trzeba się obawiać, że jej słuchanie zepsuje humor.

Tak czy owak to poznanie tej płyty jest obowiązkiem każdego kto chce być na bieżąco z aktualnymi trendami bo scena dubstepowa w UK rozrasta się z dnia na dzień, a w Polsce coraz wyraźniej zaczyna kiełkować i wedle wszelkich prognoz w niedalekiej przyszłości ten nurt osiągnie bardzo dużą popularność na jeszcze szerszą skale niż do tej pory.


  1. "(untitled)" - 0:46
  2. "Archangel" - 3:58 
  3. "Near Dark" - 3:54
  4. "Ghost Hardware" - 4:53
  5. "Endorphin" - 2:57
  6. "Etched Headplate" - 5:59
  7. "In McDonalds" - 2:07
  8. "Untrue" - 6:16
  9. "Shell of Light" - 4:40
  10. "Dog Shelter" - 2:59
  11. "Homeless" - 5:20
  12. "UK" - 1:40
  13. "Raver" - 4:59

sobota, 15 sierpnia 2009

Kolejka górska...

Przyznając się szczerze to znam tego artystę od przeszło miesiąca, ale zdążył on już od tego czasu wywrzeć na mnie kolosalne wrażenie i stał się dla mnie kimś równie ważnym w moim muzycznym świecie jak Amon Tobin. Eklektyzm muzyki przez niego nagrywanej jest iście przytłaczający, a ogrom tego zjawiska można usłyszeć na najnowszej płycie. Mowa o Chrisie Clarku i jego zamykającym trylogię albumie Totems Flare, w której skład oprócz niego wchodzą również longplaye Body Riddle (2006) i Turning Dragon (2008) . Śmiało mogę powiedzieć ze moim skromnym zdaniem jest to pretendent do tytułu płyty roku.

Łatwość z jaką została połączona chwytliwość melodii i zaskakującymi zmianami klimatu jest godna podziwu. Przez ani sekundę na tym trwającym czterdzieści pięć minut krążku nie można zaznać uczucia nudy. Zadbały o to czyhające za każdym rogiem majestatyczne i brzmiące złowróżbnie syntezatory czasami balansujące na granicy kakofonii. Nie są one jednak na tyle przerażające, aby zniechęcić słuchacza do kolejnego odsłuchania. Daje to wszystko efekt jakby jechało się na kolejce górskiej. Po chwilach powolnego wznoszenia się następuje nieoczekiwana seria zakrętów, beczek, pikowania w dół powodującego mdłości, ale serwowany jednocześnie przy tym zastrzyk adrenaliny powoduje znakomite samopoczucie. I choć za pierwszym razem ma się ochotę zatrzymać wagoniki kolejki to po skończonej jeździe ma się pragnienie przeżycia tego po raz kolejny. Nie słychać tu jednak jedynie syntezatorów. Pojawiają się również i panino (na zakończenie Totem Crackjacker) oraz gitara akustyczna (Absence)

Pomijając emocjonalne przeżycia wywoływane przez muzykę to każdy esteta-audiofil będzie zachwycony poziomem w jakim krążek został wyprodukowany przez samego Clarka. Co więcej jest on również autorem tekstów i ich wykonawcą na płycie. I choć jego głos jest poddany starannej komputerowej obróbce co nadaje mu nieskończoną ilość brzmień. Pojęcie Intelligent Dance Music dzięki takim kompozycją jak Growls Garden, Rainbow Voodoo czy Future Daniel zyskuje całkiem nową definicje. Zdezorientowany słuchacz ma problemy z określeniem czy te kawałki mają w sobie więcej inteligencji czy więcej taneczności. Wszystko hipnotyzuje, uwodzi, otumania, wstrząsa i przysparza o gęsią skórkę. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest zamykające płytę akustyczne Absence stanowiące swoisty hamulec bezpieczeństwa przed przeciążeniem receptorów słuchowych.

Warp Records jak potocznie wiadomo jest wyznacznikiem bardzo wygórowanych standardów muzycznych, a póki za sprawą tej wytwórni będą ukazywały się ciągle albumy takie jak Totems Flare to opinia ta będzie żyła jeszcze długo.

  1. Outside Plume - 4:21
  2. Growls Garden - 4:59
  3. Rainbow Voodoo - 4:36
  4. Look Into The Heart Now - 4:02
  5. Luxman Furs - 4:08
  6. Totem Crackerjack - 5:21
  7. Future Daniel - 4:09
  8. Primary Balloon Landing - 1:17
  9. Talis - 3:07
  10. Suns Of Temper - 5:40
  11. Absence - 3:10

czwartek, 6 sierpnia 2009

Kamp!

Środowe południe przeszło miesiąc temu. Ja jeszcze ciągle zmęczony po cotygodniowym meczu w piłkę nożną który odbył się dzień wcześniej musze bawić się drucikami i przygotowywać zbrojenie pod nowobudowane schody do tylnego wejścia w moim domu. Aby umilić sobie to niewdzięczne i nużące zajęcie stawiam obok siebie radio nastrojone na Polskie Radio Euro. Muzyka, która wydobywa się z głośników zaspokaja nawet moje pokręcone gusta muzyczne. A to sobie poskacze do Blur i ich szlagier Song 2, a to ponucę najnowszy singiel La Roux- Bulletproof. Lecz w pewnym momencie słyszę utwór którego nie poznaje, mam w końcu do tego prawo bo poprzedzony zostaje on jinglem „nowość w Polskim Radiu Euro”- znaczy, że świeżynka . Piosenka zaczyna się bardzo przyjemnie i przypomina mi swoistą fuzje Friendly Fires i Daft Punk.

Oczywiście nie podają jej tytułu udaje mi się zapamiętać tylko, krótką frazę tekstu, która jak się później okazuje gdy już siedzę przed komputerem i próbuje odnaleźć tytuł tej piosenki dzięki niej została źle przeze mnie zapamiętana. Moja frustracja sięga zenitu. Czyzbym był już skazany na to, że nigdy nie poznam jej nazwy? Wtem nagle doznaje olśnienia i przypominam sobie ze na stronie owej stacji w charakterystycznym żółtym pasku na dole można dowiedzieć się co w danym tygodniu jest akurat nowością. Tak więc czym prędzej wybieram z zakładek w mojej przeglądarce internetowej adres tej strony i wpatruje się jak zaklęty w zmieniający się tekst żółtego paska. Moja niezłomność zostaje wreszcie wynagrodzona. Teraz już wiem, że ta piosenka to singiel grupy Kamp! pod tytułem Breaking a Ghost's Hart. Czytając tą nazwę doznaje pewnej retrospekcji. W moich szarych komórkach zaczyna rodzić się przekonanie, że nazwa ta nie jest mi obca. I potwierdza się to wkrótce, bo zespół to młoda obiecująca polska grupa którą poznałem nieco za sprawą małego wywiadu z nimi zamieszczonego na portalu nowamuzyka.pl .

Zaczynam powoli niedowierzać jednak, że tak chwytliwą i porządnie zaaranżowaną piosenkę była w stanie nagrać polska grupa. Jednak to prawda. Co więcej cieszę się jak dziecko bo okazuję się, że to nie będzie koniec mojej przygody z nimi, ponieważ na Openerze będę miał okazję obcować bezpośrednio z nimi, a to za sprawą faktu, że dadzą oni tam koncert. Do tego dowiaduję się, że ich utwory są dostępne w sieci całkowicie legalnie i za darmo poprzez założony przez członków zespołu netlabel.
Wiec co mogę powiedzieć o tym zespole patrząc z perspektywy czasu na koncert jakiego byłem świadkiem. Wprawdzie nie spodziewałem się rewelacji i żadnej rewelacji nie otrzymałem w gruncie rzeczy. Do najdłuższych nie należał bo i dużą ilością materiału nie dysponują. Nie zawiodłem się. Występ był bardzo przyzwoity i choć można było zauważyć, że w każdej możliwej przerwie członkowie konsultowali się ze sobą w celu ustalenia brzmienia kolejnego utworu to jednak ich żywiołowość i to, że gołym okiem było widać, że czują się po prostu speszeni grając przed tak dużą publiką niwelowało wszelkie złe wrażenia. Tak czy owak mam nadzieje, że zespół będzie się rozwijał dalej w tak zastraszającym tempie jak do tej pory nie byle by nie odbiło się to na jakośći muzyki, którą prezentują.

sobota, 1 sierpnia 2009

Długi czas zajęło mi dochodzenie do siebie po Openerze abym znów mógł znaleźć nieco odwagi i determinacji która mógłbym poświęcić aby cokolwiek nowego napisać. Szczerze mówiąc nie mam w ogóle ochoty pisać o muzyce. Nie poznałem przez ten cały czas niczego co by wywróciło mój świat do góry nogami wiec nie wydaje mi się żeby to o czym chce napisać było tego „godne”. Za to chętnie przelałbym na ciąg zer i jedynek (pisze na komputerze w końcu) swoisty manifest lub jakkolwiek by tego nie nazwać. Wszystko przez to ze jestem świeżo po lekturze „Jak pisać. Pamiętnik Rzemieślnika” Stephena Kinga. Sprawiło to ze w moim mózgu wielki przełącznik z napisem „słowotok” został przestawiony na pozycje „ON” a obok niego zapaliła się zielona dioda potwierdzająca skuteczność jego działania. Pisząc to wszystko i czytając czuje się nieco w skórze Kinga. Jestem święcie przekonany ze gdyby przyrzec się dokładniej pisze w sposób zbliżony do niego. Z jednej strony jest tak dlatego bo po prostu tego chce, z drugiej natomiast jestem przeładowany informacjami o nim i o jego życiu. Nie wspominając o przeciążeniu bodźcami dostarczanymi mi na co dzień przez mój mozg. Nieskończenie wiele myśli kłębi się właśnie w mojej głowie i walczy ze sobą.

Wszystko co napisałem teraz wydaje mi się być lekko pozbawione sensu, ale musze to zrobić. Musze spuścić parę z mojego kotła świadomości bo inaczej on eksploduje w podobny sposób jak kocioł, który wybuchł niszcząc hotel Panorama (no proszę kto by się spodziewał odwołania do jakiejś powieści Kinga- no na pewno nie ja). Z każdym znakiem, który pojawia się na ekranie mojego monitora ciśnienie wolno maleje (nawet oczami wyobraźni widzę wielki wskaźnik z ciśnieniem wyrażonym nie w hektopaskalach tylko w PSI (funtach na cal kwadratowy- jednostka będąca dla mnie tak naprawdę czystą abstrakcją). Taki manometr na pewno był umieszczony w tym kotle Panoramy jestem tego pewien. A wskazówka tego mojego powoli ale z uporem przesuwa się z czerwonego pola na bezpieczną wartość.

Tak, teraz jestem gotów to powiedzieć napisałem to wszystko dla siebie. Choć to zapewne jedynie wierzchołek góry lodowej moich spiętrzonych myśli chcących ujrzeć światło dzienne i ta przeklęta wskazówka niedługo znowu zawędruje na skali w okolice oznaczone głęboką ostrzegawczą czerwienią. Tyle, że mam nadzieje iż następnym razem uda mi się rury odprowadzające tą parę poskręcać w taki sposób, aby jej strumień mógł trafić na wielkie koło parowe napędzające silnik odpowiedzialny za zasilanie ustrojstwa kryjącego w moim mózgu pod nazwą „muzyka”. Jeśli się tak stanie to na pewno napisze cos o wiele bardziej składnego.

czwartek, 11 czerwca 2009

"Rodzinna Galaktyka pewnego kosmity..."

W pewnej galaktyce na samych granicach tej znanej ludzkości części wszechświata wykształciła się pewna forma życia. Stwór ten posiada dość niespotykane połączenie różnych kierunków wykształcenia. Legitymuje się dyplomem z filozofii jak i z gry na skrzypcach. Na ziemi rezyduje jako Tim Exile, zaś jego prawdziwa tożsamość to Tim Show (choć tak na prawdę uwzględniając jego kosmiczne pochodzenie nie mam pewności który z tych podpisów jest prawdziwszy). O jego pozaziemskim drzewie genealogicznym świadczy muzyka jaką tworzy i dzieli się nią z nami- Ziemianami.

Dość powiedzieć ze jakieś dwa tygodnie temu odkryłem jego wciąż jeszcze dość świeżą (wydaną przeszło trzy miesiące temu) płytę Listening Tree, którą przypieczętował kontrakt podpisany z legendarną wytwórnią Warp Records dla której nagrywają takie sławy jak Aphex Twin czy Boards of Canada. Jest to już jego trzeci w dorobku artystycznym longplay, ale poprzednich nie dane mi było jeszcze zaznać więc nie mogę powiedzieć czy poziom przez niego reprezentowany jest utrzymywany.

Przesłuchałem album już kilkunastokrotnie od kiedy tylko się o nim dowiedziałem i jakoś nie jestem w stanie oprzeć się jego klimatowi. Większość kompozycji przypomina mi trochę styl Depeche Mode (choć przyznaje bez bicia ze z ich dorobkiem jestem bardzo słabo zaznajomiony), a to głównie przez zaśpiew czasami łudząco podobny do sposobu w jaki robi to Dave Gahan. Dziesięć utworów, które można usłyszeć stanowi dość eklektyczną mieszankę. Nie tylko różniąc się pomiędzy sobą, ale również zmieniając swój własny charakter z każdą upływającą sekundą. Najlepszym chyba odzwierciedleniem tego prawie schizofrenicznego stylu jest Family Galaxy, które z początku wydaję się miłym chill-outowym kawałkiem z delikatnym syntezatorem w tle by nagle niespodziewanie nabrać takiego tempa i charakteru który ociera się o drum ‘n bass. Wytchnienia nie daje też następna pozycja Fortress, które moim zdaniem ma jedną z najlepszych partii syntezatorów jakie słyszałem (przywodzą mi na myśl ścieżkę dźwiękową z gry Deus Ex, która jest po prostu elektronicznym cymesem-zarówno gra jak i sama jej oprawa muzyczna). Nie mniejszą perełką jest tytułowa piosenka- przepełniona swoistym patetyzmem, tym bardziej, że refren nagrano w sposób, który daje złudzenie, że jest on śpiewany przez cały batalion Timów przydzielony do swoistego odpowiednika Chóru Armii Czerwonej. Każdy kawałek domaga się właściwie własnego opisu, lecz na nic zdają się słowa gdy przychodzi do przedstawienia takiej fali dźwięków. Kto jednak przeraża się tym miszmaszem powinien się uspokoić bo wbrew wszelkim pozorom to ostatecznie całość ma dość przystępny, żeby nie powiedzieć lekko popowy charakter.

Tak więc chyba ten kosmita dzięki swojemu Drzewu zapuścił dość głębokie korzenie w mojej muzycznej świadomości i stał się prawdę powiedziawszy póki co chyba jednym z największych moich odkryć tego roku. Jego niebanalność urzeka w jakiś metafizyczny sposób, ale nie jest na tyle przytłaczająca żeby musieć się do niego długo przekonywać. Mam nadzieję, że nie prędko wróci do swojej rodzinnej galaktyki, bo jeśli będzie dalej tworzył coś na miarę Listening Tree to jest on przeze mnie bardzo mile widziany wśród populacji tej planety.


Tim Exile- Listening Tree (2009)

  1. Dont Think Were One 4:57
  2. Family Galaxy 5:05
  3. Fortress 6:09
  4. Theres Nothing Left Of Me But Her And This 4:35
  5. Pay Tomorrow 4:08
  6. Bad Dust 4:50
  7. Carouselle 3:27
  8. When Every Days A Number 6:09
  9. Listening Tree 5:21
  10. I Saw The Weak Hand Fall 5:36

czwartek, 4 czerwca 2009

"A to Apparacik..."

Apparat… Poznałem tego pana dość dawno temu, za sprawą jego kolaboracji z Luomo, za której to sprawą narodził się tak wdzięczny utwór jak Love You All, które można znaleźć na płycie Convivial z 2008 roku. Jednak choć wiedziałem o solowej twórczości Saschy Ringa- bo tak naprawdę się on nazywa- to jednak nie miałem dość silnego bodźca, żeby się z tym materiałem zapoznać. Przełom nastąpił całkiem niedawno, kiedy to dowiedziałem się, że suportem dla sierpniowego koncertu Radiohead w Poznaniu będzie projekt Moderat, która składa się z połączonych sił Apparata i formacji Modeselektor (wystarczającą rekomendacją do ich jest fakt, że Thom Yorke uważa ich za swój ulubiony zespół) . Tak więc nie miałem innego wyjścia jak tylko przesłuchać to co ta trójka Niemców ma do zaoferowania razem, jak i osobno. I tym właśnie sposobem trafiłem na płyte Walls.

Już drugi utwór- Hailin From the Edge- powalił mnie na ziemię. Wydał mi się zaśpiewany troche w manierze Justina Timberlake- co wcale nie wydało mi się złe. Do tego ten hipnotyzujący riff basu, a wszystko uzupełnione o szepty i wzdychania w tle, daje efekt zmysłowej orgii. Wraz z następnymi kompozycjami na płycie klimat ulega ciągłej zmianie i rozmarzone nieco leniwe piosenki poprzeplatane są z tymi dynamicznymi przepełnionymi feerią dźwięków. Do kolejnych perełek na płycie można zaliczyć również podzielone na dwie części Fractales również wzbogacone o gitare basową, które moim zdaniem brzmi jak żywcem wyciągnięte z jakiejś podkładu jakiejś reklamy telewizyjnej. Z kolei Headup przywodzi mi na myśl klimat, który tworzy wcześniej opisywany przeze mnie M83 i ze swoją rozmarzoną senną atmosferą jest całkiem przyjemnym przystankiem na albumie. Natomiast zakończenie płyty to dziewięciominutowy utwór Porcelain podzielony na dwie części długą pauzą złożoną z ciszy. Jego ostatnie dwie minuty następujące po tej przerwie stanowią swoistą „kropkę nad i”.

Jak na płytę artysty działającego głównie na gruncie muzyki elektronicznej jest tu zadziwiająco wiele organicznych instrumentów, których użycie skutkuje w tym przypadku tym, że krążek otrzymuje niemal popowy wymiar. Jeśli traktować to jako pop to na pewno byłby to bardzo niebanalny pop przepełniony masą różnych smaczków i „udziwnień” nadających kompozycją odrobinę wzniosłości, żeby nie powiedzieć patetyzmu z pewnej strony. 

Tak czy inaczej ta płyta to bardzo przyjemna dawka muzyki elektronicznej, która swietnie sprawdza się dla tych, którzy nie są z nią mocno zaznajomieni jako punkt wyjściowy do dalszych poszukiwań interesujących brzmień. Wystarczy tylko podążyć szlakiem jaki wyznacza Apparat przez swoją współpracę z wymienionymi już wcześniej artystami, a łatwo można trafić na zespoły takie jak Telefon Tel Aviv (o którym pewnie prędzej czy później również dokładniej wspomne)


  1. "Not a Number" – 3:59
  2. "Hailin from the Edge" – 3:39
  3. "Useless Information" – 4:04
  4. "Limelight" – 4:12
  5. "Holdon" – 4:10
  6. "Fractales, Pt. 1" – 3:34
  7. "Fractales, Pt. 2" – 2:06
  8. "Birds" – 5:03
  9. "Arcadia" – 5:10
  10. "You Don't Know Me" – 4:24
  11. "Headup" – 5:06
  12. "Over and Over" – 5:07
  13. "Like Porcelain" – 9:19

środa, 3 czerwca 2009

"Mały antrakt..."

Z dziwnych i niewyjaśnionych do końca przyczyn postanowiłem napisać to coś. Coś co będzie mnie usprawiedliwiać, a może też da trochę wskazówek do tego jak „interpretować” moje recenzje.

Nie chodzi nawet o to, że usłyszałem jakieś nieprzychylne opinie. Wręcz przeciwnie. Jednak mój pęd dążenia do „doskonałości” nie pozwala mi bezkrytycznie patrzeć na te wszystkie wypociny.

Więc od samego początku. Gdy zaczynam pisać recenzje, zawsze staram się stworzyć do niej jakiś kontekst. Tak żeby nie była to „sucha” recenzja, ale coś więcej. Parę razy miałem z tym więcej problemów niż z samą recenzją. Wydaje mi się, że te starania mimo wszystko jednak nie są na próżno. Sądzę, że taka forma jest chyba po prostu bardziej atrakcyjna i jakoś łatwiej przyswajalna. Jeśli kogoś to jednak dręczy to powiem wprost- nie zrezygnuję z takiej formy.

Po drugie. Nie mam ochoty się bawić w opisywanie każdego utworu na płycie po kolei. Pamiętam jak w pierwszej klasie LO miałem na WOK-u takie zadanie by, właśnie zrecenzować jakiś film, płytę koncert etc. Wybrałem The White Stripes- White Blond Cells. Cała recenzja zajęła mi całe 3 strony A4 zapisane czcionką o rozmiarze 10 (jeśli ktoś mnie bardzo poprosi będę w stanie to wszystko przepisać i umieścić na tym blogu- tylko forma papierowa mi została- dodam, że jak teraz to czytam to wydaje mi się to skrajnie słabe). Gdy teraz pisze te recenzje staram się nie robić z tego jakiejś powieści bo choćby i była fenomenalna to nie o to chodzi. Chodzi o to by oddać ducha płyty za pomocą możliwie jak najprostszych i najkrótszych słów- tak czasami wydaje mi się to nie proste lecz prostackie.

Po trzecie właśnie chodzi o klimat. Nie mam wykształcenia muzycznego i nie znam się tak naprawdę na muzyce od jej strony czysto technicznej, dlatego właśnie unikam opisów dotyczących tej kwestii. Staram się za to przelać na papier myśli i wrażenia, których doznaje podczas przesłuchiwania tych utworów. Wątpię czy choć jedna z garstki osób czytających tego bloga traktuje piosenki jako wyłącznie zbiór nut zagranych w określony sposób. Muzyka owszem powinna zachwycać technicznie, ale chodzi głównie o emocje. Tym jest dla mnie muzyka i tak ją odbieram.

To chyba wszystko co chciałem napisać na ten temat. Skoro jednak już odważyłem się na napisanie czegoś innego niż recenzji to pragnę uświadomić WAS drodzy czytelniczy, bo wydaję mi się, że nie wszyscy z WAS o tym wiedzą. Do wszystkich płyt, które opisuje dodaje linki, które umożliwiają ich ściągnięcie. Wystarczy tylko kliknąć w tytuł płyty w kolorze czerwonym.