sobota, 5 grudnia 2009

"Trzaski w rytmie hip-hop..."

Moja sympatia do artystów nagrywających dla Warp Records bądź Ninja Tune trwa już od dość długiego czasu. To dwa z najbardziej rozpoznawalnych labeli wydających alternatywną muzykę elektroniczną, ale istnieje jeszcze jedna wytwórnia posiadająca dość podobną renomę i sławę co te wspominane wyżej, mowa o należącym do Mike’a Paradinasa (znanego jako µ-Ziq) - Planet µ. Jednak zdarzyło się tak, że do tej pory jakoś nie miałem przyjemność zbytnio zagłębić się w pozycje na ich katalogu wydawniczym.

Zupełnie niedawno i przez całkowity przypadek wpadłem na wykonawcę, który zachęca mnie do eksploracji wydawnictw tej wytwórni. Artystą tym jest Amerykanin ukrywający się pod pseudonimem edIT. Jego płyta Crying Over Pros for No Reason wywołała niemałą konsternacje u mnie, a to za sprawą swojej oryginalności. Słychać na niej bardzo specyficzną mieszankę hip-hopowych beatow wzbogaconych o glitchową osnowę, to tak jakby Telefon Tel Aviv zaczęli nagrywać z DJ Shadow’em . Można też powiedzieć, że jest to instrumentalny hip-hop, ale póki ja sam nie jestem przekonany do tego gatunku to nie zamierzam wrzucać edIT’a i np. takiego Flying Lotusa do jednego worka (przy calej mojej sympatii dla Warp Records uważam, że Flying Lotus jest mocno przereklamowany).

Przechodząc do sedna, płyta ta jest niezwykle łatwa w odbiorze jak na elektroniczne standardy. Kawałek Ants od razu stała się moją obsesją. Wprawdzie komuś nieprzywykłemu do glitchowych brzmień pewnie nie przypadnie do gustu, aczkolwiek ja od pierwszego przesłuchania polubiłem ten longplay. Nie mogę natomiast powiedzieć, że jest wybitny. Utworom jakie można na nim usłyszeć trochę jednak brakuje do takiego miana, aczkolwiek na pewno mają w sobie ogromne pokłady oryginalności, bo wcześniej nie było mi dane słyszeć czegoś zbliżonego brzmieniem do dokonań edITa . Godnym uwagi jest również fakt, że wszystkie kawałki są utrzymane w dość melancholijnym i lirycznym nastroju, a najlepszym na to przykładem jest chyba kompozycja Twenty Minutes z partiami gitary (pojawiającymi się również w innych utworach) zakopanymi jednak dość głęboko pod warstwą trzasków i zgrzytów mimo wszystko nie, aż tak głęboko by nie można było ulec jej oddziaływaniu. Sprawia to, że krążek nadaje się wprost idealnie do słuchania w zimowe wieczory i może właśnie przez takie jego powiązanie z aktualną porą roku tak łatwo go polubiłem. Największym atutem jest na pewno niepowtarzalność słyszanych dźwięków sprawiająca, że najprawdopodobniej będę sięgał po ten krążek w przyszłości. Jednocześnie z całą stanowczością mogę stwierdzić, że to jedno z moich największych muzycznych odkryć ostatnich miesięcy.

Tak zupełnie na marginesie to okładka tej płyty swoją kolorystyką wprost idealnie pasuje do tego bloga.



  1. Ashtray- 4:15
  2. Ants- 4:03
  3. Laundry- 5:45
  4. Situps Pullups- 5:16
  5. Dex- 4:28
  6. Twenty Minutes- 4:42
  7. Screening Phone Calls- 2:48
  8. Mop Head- 3:23
  9. LTLP- 3:15
  10. Mildew- 1:03

czwartek, 5 listopada 2009

"W poszukiwaniu El Dorado..."

Fiński muzyk Sasu Ripatti znany mi jest nie od dziś, zarówno pod pseudonimem Luomo, którym podpisuje swoje bardziej klubowe aranżacje jak i pod aliasem Vladislav Delay odpowiadającym za  ambientową i minimalistyczną część jego twórczości. Ponadto znany jest również jako Uusitalo, Conoco i Sistol.  Rozległość gatunków, z którymi fin flirtuje przyprawia o prawdziwy zawrót głowy. Jego muzyka różni się stylistycznie nie tylko w zależności od pseudonimu pod którym wydaje, ale w obrębię każdego z jego alter-ego można również dostrzec  zmiany jakie zachodzą z płyty na płytę (jego eklektyzm najlepiej chyba wyraża fakt, że jako człowiek który zaczynał muzykowanie od gry na perkusji w zespole jazzowym teraz tworzy szeroko postrzeganą elektronikę).

Nie tak dawno miała miejsce premiera jego najnowszego albumu Tummaa wydanego pod szyldem Vladislav Delay. Jest to krążek, na którym Sasu przekracza kolejne granice. Jego muzyka z ram glitchu i ambientu przenosi się w tereny czysto eksperymentalne. Przy czym frywolność tych dźwięków nie jest na tyle pretensjonalna, aby mogła odstraszać potencjalnego słuchacza. Trzeba jednocześnie wyraźnie zaznaczyć, że jeśli ktoś jest przyzwyczajony do dominującej formuły 3-4 minutowych utworów będzie się strasznie nudził bo średni czas trwania kompozycji na płycie wynosi przeszło 8 minut.  Oprócz  dźwięków generowanych przez syntezatory, obecne są na albumie również żywe instrumenty: fortepian, klarnet, saksofon i perkusja, za którą zasiada sam Władek (jak widać skład jednoznacznie kojarzący się z jazzowym rodowodem).

Płyta zdaje się być podzielona na dwie części. Pierwsze 3 utwory to te opierające się głównie na improwizacji, może lekko chaotyczne. Przesycone niezrównaną ilością bardzo inwazyjnych dźwięków. W tym szaleństwie jest jednak metoda, bo to co następuje potem jest prawdziwym ukojeniem. I nie mam na myśli tu tego, że  jakkolwiek początek jest irytujący lub niestrawny, po prostu najbardziej awangardowy.  Przełomowa pozycja to najkrótszy na płycie utwór Musta Planeetta, który jest chyba najspokojniejszy, ale zaraz za nim czai się iście transowe Toive z miarowym i marszowym rytmem, który powoli ewoluuje by w końcu przerodzić się w dziką (jak na standardy płyty) ferie dźwięków. Tytułowy utwór jest za to chyba najbardziej harmoniczny i dopracowany gdyby nie ingerujące w jego melodię różnorakie perkusjonalia mógłby być muzyką relaksacyjną. Ostatnia scieżka- Tunnelivisio jest bardzo tożsama  z jazzem w jego najbardziej awangardowej formie, krótkie fortepianowe wstawki uzupełnione linią basu imitującą poniekąd kontrabas, a do tego wplecione oczywiście różne elektroniczne przeszkadzacze.

Płyta ta na pewno nie należy do łatwych w odbiorze o ile nie obcowało się wcześniej z ambientem. Co i tak nie daje gwarancji na zrozumienie przez swoją drugą, czysto eksperymentalną stronę. Trzeba przedzierać się przez dżunglę jego dźwięków, żeby dotrzeć do tego co w nim najlepsze, zupełnie jak konkwistadorzy przeszukujący lasy Ameryki Południowej w poszukiwaniu El Dorado. Jednocześnie rytm który wypełnia wszystkie kompozycje, choć nie zawsze można go dosłyszeć ,to jednak jest mocno wyczuwalny. Sprawia, że człowiek wpada w swoistą hipnozę i daje się uwieść dźwiękom aranżowanym przez Vladislava. Ten dziwny dualizm formy jest szalenie intrygujący i nawet jeśli płyta sama w sobie nie przypadnie komuś do gustu, warto po nią sięgnąć z czystej ciekawości, by poza nieco trudnym do przyswojenia kształtem móc się zachwycić mrocznym klimatem fińskiej nocy polarnej rozświetlonej przez wielobarwną zorzę równie zmienną i w pewien sposób nieprzewidywalną co kompozycje Vladka co stanowi jednak największe piękno.

Sasu Ripatii udowadnia tym albumem, że jest muzykiem absolutnym, a jego kompozycje przypominają śnieg , który z daleka jest jedynie rażącą białością, ale gdy mu się przyjrzeć bliżej z perspektywy każdego pojedynczego płatka, misterna sieć krystalicznych struktur zachwyca swoją złożonością i pięknem. Cały ten zachwyt sprawia, że śmiało mogę powiedzieć, iż dla mnie jest to zdecydowanie jedna z najlepszych płyt tego roku.


Vladislav Delay- Tummaa (2009)


  1. Melankolia- 10:58
  2. Kuula (Kiitos)- 09:02
  3. Mustelmia- 08:13
  4. Musta Planeetta- 05:11
  5. Toive- 11:09
  6. Tummaa- 10:19
  7. Tunnelivisio- 11:16

środa, 4 listopada 2009

"Pod latarnią..."

W ostatnim czasie brak mi płyt, które były by godne, abym mógł je umieścić na blogu. Potrzeba pisania jednak jest cały czas żywa stad powstanie tego tekstu.

Słów parę o Behemocie i Chylińskiej. Ostatnio z wszelkich mediów bombardowany jestem kolejnymi newsami o tym co to Nergal wyczynia z Doda, albo jaka to płyta Chylińskiej nie jest. Te dwie sprawy mają ze sobą więcej wspólnego niż można by się było spodziewać. Obie łączy latarnia pod którą znaleźli się ich bohaterowie zaczynający uprawiać najstarszy zawód świata.

Nergal- ikona zła, dla wielu antychryst we własnej osobie nagle w niewyjaśnionych okolicznościach rozpoczyna związek z różową do szpiku kości Dodą. Rabczewska ma w sobie tyle mroku i zła ile może mieć co najwyżej beza, do tego pomijając jej prawdziwy intelekt to poziom artystyczny jaki sobą reprezentuje stoi niewiele wyżej poziomu disco polo. Podczas gdy Behemota powiedzmy ze wcześniej osobiście jakoś ceniłem mimo, że w ich gatunku zupełnie się nie odnajduje (dość powiedzieć , że ich muzyka to dla mnie efekt zmixowania ze sobą odgłosów trawiennych z warkotem zepsutej piły mechanicznej, ale niektórzy potrafią w tym dostrzec jakąś głębię) to fakt, że są ponoć jednymi z najważniejszych światowych przedstawicieli gatunku był dla mnie powodem do swego rodzaju dumy. W chwili gdy jednak z undergroundu przeszli do mainstreamowych mediów, które zainteresowały się grupą niemal wyłącznie w kontekście związku Nergala i Dody stali się dla mnie nikim innym jak artystycznymi prostytutkami. I pozostaje bez znaczenia jakiej jakości jest ich aktualna płyta, bo posunięcie się do tak taniego zagrania marketingowego jest iście żałosne.

Chylińska z kolei proces prostytuowania się przechodziła nieco mniej gwałtowniej niż Nergal, ale skutek jest równie szokujący i żenujący. Wielkim fanem jej twórczości nigdy nie byłem, ale jakąś sympatię zarówno do jej piosenek jak i osoby miałem. Była pewną alternatywa na tym polskim „rynku” muzycznym, który bardziej przypomina jednak małomiasteczkowe targowisko. W każdym razie Chylińska z pyskatej, niezbyt urodziwej dziewuchy mającej własne zdanie nagle stała się wampem, będącym jednak marionetką. Sam udział w programie „Mam Talent” jeszcze nie był niczym złym, ale jej płyta, w której z rockowej stylistyki przesiada się na ławeczkę z napisem „mało wybredna potupanka” już tak. Wywiady, w których Chylińska zapewnia, że to jak najbardziej jej własna płyta, taka dojrzalsza- gówno prawda. Chyba, że dojrzałością nazwiemy zrezygnowanie z ideałów na rzecz mamony.

Więc mamy dwa przypadki jak twórcy (przyjmijmy dla uproszczenia) alternatywni, ale jako stojący w opozycji do masowej muzyki potrafiący jednak jakoś wyżyć ze swojej twórczości robią rzeczy, które mają na celu jedynie powiększyć ciąg zer na ich kontach. O ile w przypadku Nergala jest to „tylko”, a może „aż” związek z „największą gwiazdą” rodzimej sceny muzycznej, o tyle Chylińska jest w fazie „lans permanentny”.

Może ten nieskładny teks jest nieco bezcelowy , ale jako wyraz mojego bólu egzystencjalnego spowodowanego opisywanymi przypadkami musiał powstać. Konkluzja jaka mi się nasuwa jako jego podsumowanie jest jedna i to jest moja rada dla Nergala i Chylińskiej (choć mam pełną świadomość, że żadne z nich tych słów tutaj nie przeczyta). Nie trzeba być super alternatywnym i niszowym artystą by ludzie Cie jakoś cenili, ale wystarczy dać najmniejszy oznak komercjalizowania się i fani się od Ciebie odwrócą.

środa, 16 września 2009

"Misz-masz..."

Moja pycha sprawiła, że postanowiłem stworzyć własną składankę piosenek. Nie chciałem stworzyć jakiegoś „The Best Of” tylko cos nieco nieprzeciętnego. Więc wpadłem na pomysł, że zbiore piosenki, które lubię, ale które są swoistymi perełkami bo nie zostały wydane na normalnych longplayach tylko jako b-sidey singli lub jako edycje limitowane. Po prostu zdobycie ich na nośniku fizycznym graniczy praktycznie z cudem, a jakość tych piosenek jest jednak na tyle duża moim skromnym zdaniem, że wypada je znać.

Z każdą z zamieszczonych tutaj piosenek wiąże się jakaś moja osobista historia, ale nie będę opisywał ich tylko postaram się przytoczyć to w jakich okolicznościach została nagrana i wydana poszczególna piosenka. Tak więc po koleji.

Nr. 1 Muse- Can’t Take My Eyes Out Off You
Wielu myśli, że orygninalnie wykonuje ją Frank Sinatra, tymczasem to niejaki Frankie Valli był pierwszy raz zaśpiewał ten utwór. Muse niemal 40 lat po premierze tej piosenki, podczas których to lat stała się ona istnym szlagierem postanowili zrobić z niej swój cover a efekt tej pracy umieścili na wydanej tylko we Francji i Japonii EP-ce pod tytułem „Dead Star/In Your Word”.

Nr. 2 Röyksopp- Were You Ever Wanted
Chłopaki “purchawkowcy” popełnili karygodny błąd nie umieszczając tej piosenki na normalnym wydaniu ich ostatniej płyty Junior. Tylko odbiorcy z Japonii mogli się nim cieszyć i wczuwać się w jego transowy i bardzo taneczny klimat, dodatkowo uprzyjemniony słodkim wokalem Lykke Li. Najbardziej żywiołowy utwór od Röyksopp jaki dane mi było poznać.

Nr. 3 Róisín Murphy- Off and On
Calvin Harris, który współpracował z Róisín przy nagrywaniu tego utworu nazwał ją „nieco walniętą” za to że nie umieściła go ona na swoim albumie Overpowered. Generalnie nie został on wydany nigdzie i tylko krąży sobie po sieci jako wyciek z sesji nagraniowej do owej płyty. Swoją własną wersje tej kompozycji przygotowała Sophie Elis Bextor i dopiero za jej sprawą stało się o nim głośno. Najlepiej o tym jaka jest ta piosenka powie chyba zdanie, że Kylie Minogue gdyby wyśpiewała ten utwór miałaby chyba dwukrotnie więcej zer na koncie.

Nr. 4 The Killers- Move Away
Piosenka napisana specjalnie na potrzeby soundtracku do filmu Spiker-Man 3 i na nim wydana, a poźniej jeszcze na składance Sawdust, która bez tej kompozycji powinna wylądować na śmietniku. Moim zdaniem ostatni godny uwagi kawałek nagrany przez tą formacje. To co w tej chwili sobą reprezentują graniczy bardzo blisko z Jonas Brothers. Mnie przykuła do tego kawałka świetna perkusja. Ronnie Vannucci jest naprawdę jednym z moich ulubionych perkusistów.

Nr. 5 The White Stripes- Black Jack Davey
Niemal trzystusetletnia ballada szkocka, zagrana przez Białe Paski z charakterystyczną im werwą. B-side z przełomowego dla TWS singla Seven Nation Army. Taki singiel z TAKIM utworem na swojej drugiej stronie MUSIAŁ odnieść sukces.

Nr. 6 Björk- Scary
Cudownie skomponowana piosenka, której główny urok tkwi w dźwiękach klawesynu. Jeden z lepszych w ogóle utworów Björk wydany jedynie na płycie z singlem Bachelorette. Niemiłosiernie słodka melodia kontrastująca z niemal przejmująco smutnym tekstem.

Nr. 7 Radiohead- Bishop’s Robes
Generalnie uwielbiam wszystkie piosenki Radiohead, więc gdy pierwszy raz usłyszałem tą nie byłem w ogóle zdziwiony, tymbardziej że pochodzi on z singla Street Spirit (Fade Out). Nie jest to może ich najlepszy b-side na pewno godny polecenia.

Nr. 8 Husky Rescue- New Light of Tomorrow (Bonobo Remix)
Przez samą sympatię do Bonobo warto zapoznać się z tym utworem. W niepoprawionej wersji i tak jest wystarczająco piękny, ale pan Simon Green wycisnął z tej kompozycji fińskiej grupy Husky Rescue jeszcze więcej. Remiks ten został umieszczony na albumie Remixes and Rarities ze zmienionymi wersjami piosenek formacji. (W tym miejscu nie moge sobie jednak pozwolić, żeby nie wtrącić jednego bardzo osobistego zdania. Ta piosenka kojarzy mi sie z jedną bardzo ważną dla mnie osobą i przedewszystkim dlatego tak ją lubie.) 

Nr. 9 Damien Rice- 9 Crimes (live at radio3fm)
Grana wyłącznie na gitarze akustycznej wersja tego utworu zarejestrowana na żywo. Bez wsparcia urzekającego głosu Lisy Hannigan wyłącznie solo Damien. Jednak brak drugiego wokalu zupełnie nie przeszkadza bo nadrabiane jest to cudownie załamującym się z przejęcia głosem Damiena.

Nr. 10 Kate Havnevik- Se Meg
Słuchając tej piosenki zawsze przypomina mi się Sigur Rós bo klimat jest bardzo podobny. Zaśpiewana po w jej języku ojczystym- norweskim piosenka stanowi wyjątek w anglojęzycznym dorobku Kate i można ją znaleźć jedynie na norweskiej wersji jej jak do tej pory jedynego albumu Melankton. Prawdziwa perełka wśród innych bardziej popowych kompozycji na tym wydawnictwie

Nr. 11 Porcupine Tree- Buying New Soul
Tym czym dla Led Zeppelin jest Stairway To Heaven tym dla Porcupine Tree jest ta piosenka. W pełnej niemal dziesięcio i pół minutowej wersji jest przejmująco epicką opowieścią idealną na jesienne wieczory. Jedna z moich ulubionych piosenek tej grupy, która znalazła się w pełnej wersji dopiero na krążku Recordings zawierającym „odpady” z wcześniejszych sesji nagraniowych.


P.S. Po napisaniu tego tekstu i zuploadowaniu już spakowanych piosenek zauważyłem pewien mój mały błąd. Piosenka Björk powinna mieć przypisany numer 6 natomiast ja przez pomyłkę nadałem jej numer 2. Na szczęscie ten błąd można łatwo naprawić.

Musical Oracle- My Music Vol. I (B-Sides and Outtakes)



  1. Muse- Can't Take My Eyes Off You- 3:31
  2. Röyksopp- Were You Ever Wanted- 5:37
  3. Róisín Murphy- Off and On- 3:30
  4. The Killers- Move Away- 3:50
  5. The White Stripes- Black Jack Davey- 5:06
  6. Björk- Scary- 2:39
  7. Radiohead- Bishop's Robes- 3:23
  8. Husky Rescue- New Light of Tomorrow (Bonobo Remix)- 5:20
  9. Damien Rice- 9 Crimes (live at radio3fm)- 3:00
  10. Kate Havnevik- Se meg- 5:11
  11. Porcupine Tree- Buying New Soul- 10:27

wtorek, 1 września 2009

Cytadela Zdobyta!

Teraz gdy już opadły emocje i strzepałem z siebie resztki kurzu mogę powiedzieć śmiało, że byłem na koncercie swojego życia. Radiohead udowodnili mi ze uwielbienie jakim ich darze nie jest w żadnym razie bezpodstawne. To jak się zaprezentowali tak naprawdę wymyka się wszelkim opisom, bo chociaż poszczególne emocje takie jak zachwyt czy euforia maja nazwy w naszym języku swoje nazwy to już mieszanka wszystkich odczuć, które przeżywałem na raz podczas każdej sekundy koncertu pozostaje ciągle nienazwana. Ten kolaż uczuć był na tyle osobliwy, że pozbawił mnie praktycznie przysłowiowych „ciar na plecach”. Podejrzewam ze mój system nerwowy był na tyle przeciążony odbieraniem bodźców i panowaniem nad tym żeby emocje nie rozsadziły mej cielesnej powłoki od środka, że po prostu nie był w stanie podołać wytworzeniu przyjemnego mrowienia w okolicy łopatek.

Trzeba wspomnieć na pewno jedno. Ten koncert to nie było teatralne przedstawienie. Nie było tu blichtru, konfetti sypiącego się tonami, sztucznych ogni, cekinów. Skromna, ale sugestywna oprawa wizualna jaką była udekorowana scena (czyli rzędy wysokich na kilkanaście metrów świecących różnobarwnie słupów wypełnionych diodami LED) tak naprawdę nie przyciągała w ogóle mojego wzroku. Nie potrzeba było wielkich telebimów (których i tak nie było za wiele, a z tego co zdążyłem zauważyć ludzie usytuowani w najdalszym sektorze musieli mocno wytężać wzrok aby cokolwiek nawet na telebimach zauważyć) muzyka w zupełności wystarczała. Nie jestem może audiofilem i ciężko mi jest oceniać jakość samego dźwięku, ale moim uszom wydało się, że fale generowane przez głośniki były wprost idealnie zestrojone dając piorunujące wrażenie. Mówiąc prostymi słowami nie miałem okazji uczestniczyć w lepiej nagłośnionym koncercie. 

Gdyby nawet wizja lub fonia zawiodła ten występ na pewno byłby równie udany. Wyczekiwanie na pojawienie się ponownie na polskiej ziemi Radiohead trwało długie piętnaście lat. Nie sprawiło to wcale, że fani zadowolili by się byle czym. Wręcz przeciwnie- wyostrzyło to ich apetyty i nadzieje na koncert dekady. Thom i reszta bez zastanowienia podnieśli tą rękawice oczekiwań rzuconą im w twarz i wyszli ze starcia z wygłodniałym tłumem w pełni zwycięsko zdobywając poznańską Cytadelę bez ani jednego wystrzału.

Nie mogli zagrać lepszej listy utworów. To po prostu byłoby technicznie niemożliwe, bo koncert musiałby trwać przeszło trzy godziny zamiast zaplanowanych dwóch. Można narzekać, że nie zagrali Knives Out, A Wolf At The Door, czy z jednego z mniej znanych, acz równie dobrych utworów jak choćby Peary*. Zagrali jednak Creep. Tą jedną piosenką zamknęli usta wszystkich malkontentów. Chociaż nawet ja sam cierpię nieco na przesyt tym utworem, a chłopaki z kapeli muszą go wprost nienawidzić, to zarówno ja jak i niemal wszyscy zebrani na koncercie ludzie gromkim chórem wyśpiewaliśmy cały tekst tej piosenki i każdy był wniebowzięty.

I dopiero teraz słuchając bootlegu z tego koncertu zaczynam wierzyć, że naprawdę byłem tam stojąc dziesięć metrów od sceny i patrząc na sceniczne wygibasy Thoma, bo to przeżycie w tamtej chwili wydawało mi się tak wspaniałe, że powątpiewałem w jego realność. Jako najbardziej banalne, ale i trafne podsumowanie tego koncertu nasuwa mi się parafraza jednego z tekstów Radiogłowych- „Everything was in a Right Place”. Było tak jak miało być.

RA D IOHEA_D @ POZnan* dla Ziemi (Part 1)

RA D IOHEA_D @ POZnan* dla Ziemi (Part 2)

  1. Intro - 1:07
  2. 15 Step- 4:50
  3. There There- 5:52
  4. Weird Fishes/Arpeggi- 5:41
  5. All I Need - 4:09
  6. Optimistic - 4:35
  7. 2+2=5 -3:34
  8. Street Spirit (Fade Out) - 4:33
  9. The Gloaming - 4:09
  10. Myxomatosis - 4:24
  11. Paranoid Android - 6:42
  12. Nude - 4:21
  13. Videotape - 5:14
  14. Karma Police - 5:56
  15. Bangers + Mash - 3:50
  16. Bodysnatchers - 4:19
  17. Idioteque - 5:18
  18. Everything in Its Right Place - 6:12
  19. You and Whose Army? - 3:49
  20. These Are My Twisted Words - 5:55
  21. Jigsaw Falling into Place - 4:35
  22. I Might Be Wrong - 4:39
  23. The National Anthem - 5:41
  24. Reckoner - 5:05
  25. Lucky - 4:55
  26. Creep - 4:19

piątek, 21 sierpnia 2009

"Cebula ma warstwy..."

Dubstep do niedawna był dla mnie pojęciem niemal zupełnie nieznanym. Właściwie po paru miesiącach obcowania z tym gatunkiem muzycznym i tak dużo o nim nie potrafię powiedzieć. Wynika to pewnie trochę z faktu, że tak naprawdę ciągle się on rozwija i jeszcze nie wykrystalizował w pełni swojego jednorodnego brzmienia. Każdy wykonawca grający tą muzykę, którego do tej pory miałem okazję posłuchać różni się generalnie od siebie i moim zdaniem ciężko jest znaleźć między nimi wiele cech wspólnych. W śród tych artystów na moje głębokie uznanie zasłużył szczególnie jeden- Burial. Choć początki mojej znajomości z tym panem i jego płytą Untrue były dość trudne to jednak w końcu przełamałem lody i zapałałem do niego uwielbieniem.

Najtrafniejszym opisem tej muzyki wydaje mi się parafraza znanego cytatu z filmu Shrek: „Burial jest jak cebula. Cebula ma warstwy i Burial ma warstwy”. O co chodzi? A no o to, że po pierwszych paru przesłuchaniach płyty sądziłem, że każdy utwór brzmi na niej tak samo. Nie chodziło wyłącznie o klimat, tonacje, podobny rytm. Chodziło jak najbardziej o „całość”. Po za różnicami w tekście każdy kawałek był dla mnie kalką poprzedniego. Jednak uznałem, że jest jeden który był swoistą matrycą dla wszystkich kolejnych, mowa o Archangel- numerze dwa na tej płycie. W każdym razie po zajrzeniu parę warstw głębiej można dostrzec niuanse, które sprawiają, że z pozoru identyczne piosenki tak naprawdę różnią się od siebie.

Tak czy owak ciężko jest opisywać pojedyncze kompozycje na tym wydawnictwie, ponieważ jest to jeden z tych albumów, który jak najbardziej trzeba traktować jako całość. Przez cały czas gdy słucha się Untrue nie dostrzega się właściwie przerw między piosenkami. Nie dlatego, że są ze sobą połączone melodią, ale ponieważ Burial komponując je uzyskał efekt płynnie przechodzącego i ewoluującego rytmu złożonego ze zbliżonych do siebie brzmieniem dźwięków. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze fakt, że płyta odtwarzana na głośnikach czy na słuchawkach zawsze brzmi jakby to sąsiad z mieszkania obok słuchał muzyki a nie my sami. To zabieg jak najbardziej zamierzony i sprawiający niezwykle ciekawe doznania. Uzyskano to przez zastosowanie brzmiących gdzieś w tle różnych szmerów, trzasków, szelestów, zgrzytów do których czasami ciężko się jest dokopać rodzi to skojarzenia z takimi gatunkami jak ambient czy glitch. Ponad to wokale zmiksowane na najdziwniejsze sposoby stają się uzupełniać jakiekolwiek luki jakie mogły by powstać stając się tym samym swoistą fugą spajającą poszczególne elementy.

Każdy element tu do siebie idealnie pasuje budując mroczny i tajemniczy klimat, który mi łudząco przypomina atmosferę panujący na albumie Mezzanine nagranym przez Massive Attack. Właściwie można powiedzieć, że słuchanie tego albumu za dnia mija się z celem, bo tylko nocą można odkryć pełnie jego brzmienia, kiedy to nagle każdy cień w pobliżu zdaje się drżeć do rytmu i budować nastrój. Nie jest to jednak płyta depresyjna, więc nie trzeba się obawiać, że jej słuchanie zepsuje humor.

Tak czy owak to poznanie tej płyty jest obowiązkiem każdego kto chce być na bieżąco z aktualnymi trendami bo scena dubstepowa w UK rozrasta się z dnia na dzień, a w Polsce coraz wyraźniej zaczyna kiełkować i wedle wszelkich prognoz w niedalekiej przyszłości ten nurt osiągnie bardzo dużą popularność na jeszcze szerszą skale niż do tej pory.


  1. "(untitled)" - 0:46
  2. "Archangel" - 3:58 
  3. "Near Dark" - 3:54
  4. "Ghost Hardware" - 4:53
  5. "Endorphin" - 2:57
  6. "Etched Headplate" - 5:59
  7. "In McDonalds" - 2:07
  8. "Untrue" - 6:16
  9. "Shell of Light" - 4:40
  10. "Dog Shelter" - 2:59
  11. "Homeless" - 5:20
  12. "UK" - 1:40
  13. "Raver" - 4:59

sobota, 15 sierpnia 2009

Kolejka górska...

Przyznając się szczerze to znam tego artystę od przeszło miesiąca, ale zdążył on już od tego czasu wywrzeć na mnie kolosalne wrażenie i stał się dla mnie kimś równie ważnym w moim muzycznym świecie jak Amon Tobin. Eklektyzm muzyki przez niego nagrywanej jest iście przytłaczający, a ogrom tego zjawiska można usłyszeć na najnowszej płycie. Mowa o Chrisie Clarku i jego zamykającym trylogię albumie Totems Flare, w której skład oprócz niego wchodzą również longplaye Body Riddle (2006) i Turning Dragon (2008) . Śmiało mogę powiedzieć ze moim skromnym zdaniem jest to pretendent do tytułu płyty roku.

Łatwość z jaką została połączona chwytliwość melodii i zaskakującymi zmianami klimatu jest godna podziwu. Przez ani sekundę na tym trwającym czterdzieści pięć minut krążku nie można zaznać uczucia nudy. Zadbały o to czyhające za każdym rogiem majestatyczne i brzmiące złowróżbnie syntezatory czasami balansujące na granicy kakofonii. Nie są one jednak na tyle przerażające, aby zniechęcić słuchacza do kolejnego odsłuchania. Daje to wszystko efekt jakby jechało się na kolejce górskiej. Po chwilach powolnego wznoszenia się następuje nieoczekiwana seria zakrętów, beczek, pikowania w dół powodującego mdłości, ale serwowany jednocześnie przy tym zastrzyk adrenaliny powoduje znakomite samopoczucie. I choć za pierwszym razem ma się ochotę zatrzymać wagoniki kolejki to po skończonej jeździe ma się pragnienie przeżycia tego po raz kolejny. Nie słychać tu jednak jedynie syntezatorów. Pojawiają się również i panino (na zakończenie Totem Crackjacker) oraz gitara akustyczna (Absence)

Pomijając emocjonalne przeżycia wywoływane przez muzykę to każdy esteta-audiofil będzie zachwycony poziomem w jakim krążek został wyprodukowany przez samego Clarka. Co więcej jest on również autorem tekstów i ich wykonawcą na płycie. I choć jego głos jest poddany starannej komputerowej obróbce co nadaje mu nieskończoną ilość brzmień. Pojęcie Intelligent Dance Music dzięki takim kompozycją jak Growls Garden, Rainbow Voodoo czy Future Daniel zyskuje całkiem nową definicje. Zdezorientowany słuchacz ma problemy z określeniem czy te kawałki mają w sobie więcej inteligencji czy więcej taneczności. Wszystko hipnotyzuje, uwodzi, otumania, wstrząsa i przysparza o gęsią skórkę. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest zamykające płytę akustyczne Absence stanowiące swoisty hamulec bezpieczeństwa przed przeciążeniem receptorów słuchowych.

Warp Records jak potocznie wiadomo jest wyznacznikiem bardzo wygórowanych standardów muzycznych, a póki za sprawą tej wytwórni będą ukazywały się ciągle albumy takie jak Totems Flare to opinia ta będzie żyła jeszcze długo.

  1. Outside Plume - 4:21
  2. Growls Garden - 4:59
  3. Rainbow Voodoo - 4:36
  4. Look Into The Heart Now - 4:02
  5. Luxman Furs - 4:08
  6. Totem Crackerjack - 5:21
  7. Future Daniel - 4:09
  8. Primary Balloon Landing - 1:17
  9. Talis - 3:07
  10. Suns Of Temper - 5:40
  11. Absence - 3:10

czwartek, 6 sierpnia 2009

Kamp!

Środowe południe przeszło miesiąc temu. Ja jeszcze ciągle zmęczony po cotygodniowym meczu w piłkę nożną który odbył się dzień wcześniej musze bawić się drucikami i przygotowywać zbrojenie pod nowobudowane schody do tylnego wejścia w moim domu. Aby umilić sobie to niewdzięczne i nużące zajęcie stawiam obok siebie radio nastrojone na Polskie Radio Euro. Muzyka, która wydobywa się z głośników zaspokaja nawet moje pokręcone gusta muzyczne. A to sobie poskacze do Blur i ich szlagier Song 2, a to ponucę najnowszy singiel La Roux- Bulletproof. Lecz w pewnym momencie słyszę utwór którego nie poznaje, mam w końcu do tego prawo bo poprzedzony zostaje on jinglem „nowość w Polskim Radiu Euro”- znaczy, że świeżynka . Piosenka zaczyna się bardzo przyjemnie i przypomina mi swoistą fuzje Friendly Fires i Daft Punk.

Oczywiście nie podają jej tytułu udaje mi się zapamiętać tylko, krótką frazę tekstu, która jak się później okazuje gdy już siedzę przed komputerem i próbuje odnaleźć tytuł tej piosenki dzięki niej została źle przeze mnie zapamiętana. Moja frustracja sięga zenitu. Czyzbym był już skazany na to, że nigdy nie poznam jej nazwy? Wtem nagle doznaje olśnienia i przypominam sobie ze na stronie owej stacji w charakterystycznym żółtym pasku na dole można dowiedzieć się co w danym tygodniu jest akurat nowością. Tak więc czym prędzej wybieram z zakładek w mojej przeglądarce internetowej adres tej strony i wpatruje się jak zaklęty w zmieniający się tekst żółtego paska. Moja niezłomność zostaje wreszcie wynagrodzona. Teraz już wiem, że ta piosenka to singiel grupy Kamp! pod tytułem Breaking a Ghost's Hart. Czytając tą nazwę doznaje pewnej retrospekcji. W moich szarych komórkach zaczyna rodzić się przekonanie, że nazwa ta nie jest mi obca. I potwierdza się to wkrótce, bo zespół to młoda obiecująca polska grupa którą poznałem nieco za sprawą małego wywiadu z nimi zamieszczonego na portalu nowamuzyka.pl .

Zaczynam powoli niedowierzać jednak, że tak chwytliwą i porządnie zaaranżowaną piosenkę była w stanie nagrać polska grupa. Jednak to prawda. Co więcej cieszę się jak dziecko bo okazuję się, że to nie będzie koniec mojej przygody z nimi, ponieważ na Openerze będę miał okazję obcować bezpośrednio z nimi, a to za sprawą faktu, że dadzą oni tam koncert. Do tego dowiaduję się, że ich utwory są dostępne w sieci całkowicie legalnie i za darmo poprzez założony przez członków zespołu netlabel.
Wiec co mogę powiedzieć o tym zespole patrząc z perspektywy czasu na koncert jakiego byłem świadkiem. Wprawdzie nie spodziewałem się rewelacji i żadnej rewelacji nie otrzymałem w gruncie rzeczy. Do najdłuższych nie należał bo i dużą ilością materiału nie dysponują. Nie zawiodłem się. Występ był bardzo przyzwoity i choć można było zauważyć, że w każdej możliwej przerwie członkowie konsultowali się ze sobą w celu ustalenia brzmienia kolejnego utworu to jednak ich żywiołowość i to, że gołym okiem było widać, że czują się po prostu speszeni grając przed tak dużą publiką niwelowało wszelkie złe wrażenia. Tak czy owak mam nadzieje, że zespół będzie się rozwijał dalej w tak zastraszającym tempie jak do tej pory nie byle by nie odbiło się to na jakośći muzyki, którą prezentują.

sobota, 1 sierpnia 2009

Długi czas zajęło mi dochodzenie do siebie po Openerze abym znów mógł znaleźć nieco odwagi i determinacji która mógłbym poświęcić aby cokolwiek nowego napisać. Szczerze mówiąc nie mam w ogóle ochoty pisać o muzyce. Nie poznałem przez ten cały czas niczego co by wywróciło mój świat do góry nogami wiec nie wydaje mi się żeby to o czym chce napisać było tego „godne”. Za to chętnie przelałbym na ciąg zer i jedynek (pisze na komputerze w końcu) swoisty manifest lub jakkolwiek by tego nie nazwać. Wszystko przez to ze jestem świeżo po lekturze „Jak pisać. Pamiętnik Rzemieślnika” Stephena Kinga. Sprawiło to ze w moim mózgu wielki przełącznik z napisem „słowotok” został przestawiony na pozycje „ON” a obok niego zapaliła się zielona dioda potwierdzająca skuteczność jego działania. Pisząc to wszystko i czytając czuje się nieco w skórze Kinga. Jestem święcie przekonany ze gdyby przyrzec się dokładniej pisze w sposób zbliżony do niego. Z jednej strony jest tak dlatego bo po prostu tego chce, z drugiej natomiast jestem przeładowany informacjami o nim i o jego życiu. Nie wspominając o przeciążeniu bodźcami dostarczanymi mi na co dzień przez mój mozg. Nieskończenie wiele myśli kłębi się właśnie w mojej głowie i walczy ze sobą.

Wszystko co napisałem teraz wydaje mi się być lekko pozbawione sensu, ale musze to zrobić. Musze spuścić parę z mojego kotła świadomości bo inaczej on eksploduje w podobny sposób jak kocioł, który wybuchł niszcząc hotel Panorama (no proszę kto by się spodziewał odwołania do jakiejś powieści Kinga- no na pewno nie ja). Z każdym znakiem, który pojawia się na ekranie mojego monitora ciśnienie wolno maleje (nawet oczami wyobraźni widzę wielki wskaźnik z ciśnieniem wyrażonym nie w hektopaskalach tylko w PSI (funtach na cal kwadratowy- jednostka będąca dla mnie tak naprawdę czystą abstrakcją). Taki manometr na pewno był umieszczony w tym kotle Panoramy jestem tego pewien. A wskazówka tego mojego powoli ale z uporem przesuwa się z czerwonego pola na bezpieczną wartość.

Tak, teraz jestem gotów to powiedzieć napisałem to wszystko dla siebie. Choć to zapewne jedynie wierzchołek góry lodowej moich spiętrzonych myśli chcących ujrzeć światło dzienne i ta przeklęta wskazówka niedługo znowu zawędruje na skali w okolice oznaczone głęboką ostrzegawczą czerwienią. Tyle, że mam nadzieje iż następnym razem uda mi się rury odprowadzające tą parę poskręcać w taki sposób, aby jej strumień mógł trafić na wielkie koło parowe napędzające silnik odpowiedzialny za zasilanie ustrojstwa kryjącego w moim mózgu pod nazwą „muzyka”. Jeśli się tak stanie to na pewno napisze cos o wiele bardziej składnego.

czwartek, 11 czerwca 2009

"Rodzinna Galaktyka pewnego kosmity..."

W pewnej galaktyce na samych granicach tej znanej ludzkości części wszechświata wykształciła się pewna forma życia. Stwór ten posiada dość niespotykane połączenie różnych kierunków wykształcenia. Legitymuje się dyplomem z filozofii jak i z gry na skrzypcach. Na ziemi rezyduje jako Tim Exile, zaś jego prawdziwa tożsamość to Tim Show (choć tak na prawdę uwzględniając jego kosmiczne pochodzenie nie mam pewności który z tych podpisów jest prawdziwszy). O jego pozaziemskim drzewie genealogicznym świadczy muzyka jaką tworzy i dzieli się nią z nami- Ziemianami.

Dość powiedzieć ze jakieś dwa tygodnie temu odkryłem jego wciąż jeszcze dość świeżą (wydaną przeszło trzy miesiące temu) płytę Listening Tree, którą przypieczętował kontrakt podpisany z legendarną wytwórnią Warp Records dla której nagrywają takie sławy jak Aphex Twin czy Boards of Canada. Jest to już jego trzeci w dorobku artystycznym longplay, ale poprzednich nie dane mi było jeszcze zaznać więc nie mogę powiedzieć czy poziom przez niego reprezentowany jest utrzymywany.

Przesłuchałem album już kilkunastokrotnie od kiedy tylko się o nim dowiedziałem i jakoś nie jestem w stanie oprzeć się jego klimatowi. Większość kompozycji przypomina mi trochę styl Depeche Mode (choć przyznaje bez bicia ze z ich dorobkiem jestem bardzo słabo zaznajomiony), a to głównie przez zaśpiew czasami łudząco podobny do sposobu w jaki robi to Dave Gahan. Dziesięć utworów, które można usłyszeć stanowi dość eklektyczną mieszankę. Nie tylko różniąc się pomiędzy sobą, ale również zmieniając swój własny charakter z każdą upływającą sekundą. Najlepszym chyba odzwierciedleniem tego prawie schizofrenicznego stylu jest Family Galaxy, które z początku wydaję się miłym chill-outowym kawałkiem z delikatnym syntezatorem w tle by nagle niespodziewanie nabrać takiego tempa i charakteru który ociera się o drum ‘n bass. Wytchnienia nie daje też następna pozycja Fortress, które moim zdaniem ma jedną z najlepszych partii syntezatorów jakie słyszałem (przywodzą mi na myśl ścieżkę dźwiękową z gry Deus Ex, która jest po prostu elektronicznym cymesem-zarówno gra jak i sama jej oprawa muzyczna). Nie mniejszą perełką jest tytułowa piosenka- przepełniona swoistym patetyzmem, tym bardziej, że refren nagrano w sposób, który daje złudzenie, że jest on śpiewany przez cały batalion Timów przydzielony do swoistego odpowiednika Chóru Armii Czerwonej. Każdy kawałek domaga się właściwie własnego opisu, lecz na nic zdają się słowa gdy przychodzi do przedstawienia takiej fali dźwięków. Kto jednak przeraża się tym miszmaszem powinien się uspokoić bo wbrew wszelkim pozorom to ostatecznie całość ma dość przystępny, żeby nie powiedzieć lekko popowy charakter.

Tak więc chyba ten kosmita dzięki swojemu Drzewu zapuścił dość głębokie korzenie w mojej muzycznej świadomości i stał się prawdę powiedziawszy póki co chyba jednym z największych moich odkryć tego roku. Jego niebanalność urzeka w jakiś metafizyczny sposób, ale nie jest na tyle przytłaczająca żeby musieć się do niego długo przekonywać. Mam nadzieję, że nie prędko wróci do swojej rodzinnej galaktyki, bo jeśli będzie dalej tworzył coś na miarę Listening Tree to jest on przeze mnie bardzo mile widziany wśród populacji tej planety.


Tim Exile- Listening Tree (2009)

  1. Dont Think Were One 4:57
  2. Family Galaxy 5:05
  3. Fortress 6:09
  4. Theres Nothing Left Of Me But Her And This 4:35
  5. Pay Tomorrow 4:08
  6. Bad Dust 4:50
  7. Carouselle 3:27
  8. When Every Days A Number 6:09
  9. Listening Tree 5:21
  10. I Saw The Weak Hand Fall 5:36

czwartek, 4 czerwca 2009

"A to Apparacik..."

Apparat… Poznałem tego pana dość dawno temu, za sprawą jego kolaboracji z Luomo, za której to sprawą narodził się tak wdzięczny utwór jak Love You All, które można znaleźć na płycie Convivial z 2008 roku. Jednak choć wiedziałem o solowej twórczości Saschy Ringa- bo tak naprawdę się on nazywa- to jednak nie miałem dość silnego bodźca, żeby się z tym materiałem zapoznać. Przełom nastąpił całkiem niedawno, kiedy to dowiedziałem się, że suportem dla sierpniowego koncertu Radiohead w Poznaniu będzie projekt Moderat, która składa się z połączonych sił Apparata i formacji Modeselektor (wystarczającą rekomendacją do ich jest fakt, że Thom Yorke uważa ich za swój ulubiony zespół) . Tak więc nie miałem innego wyjścia jak tylko przesłuchać to co ta trójka Niemców ma do zaoferowania razem, jak i osobno. I tym właśnie sposobem trafiłem na płyte Walls.

Już drugi utwór- Hailin From the Edge- powalił mnie na ziemię. Wydał mi się zaśpiewany troche w manierze Justina Timberlake- co wcale nie wydało mi się złe. Do tego ten hipnotyzujący riff basu, a wszystko uzupełnione o szepty i wzdychania w tle, daje efekt zmysłowej orgii. Wraz z następnymi kompozycjami na płycie klimat ulega ciągłej zmianie i rozmarzone nieco leniwe piosenki poprzeplatane są z tymi dynamicznymi przepełnionymi feerią dźwięków. Do kolejnych perełek na płycie można zaliczyć również podzielone na dwie części Fractales również wzbogacone o gitare basową, które moim zdaniem brzmi jak żywcem wyciągnięte z jakiejś podkładu jakiejś reklamy telewizyjnej. Z kolei Headup przywodzi mi na myśl klimat, który tworzy wcześniej opisywany przeze mnie M83 i ze swoją rozmarzoną senną atmosferą jest całkiem przyjemnym przystankiem na albumie. Natomiast zakończenie płyty to dziewięciominutowy utwór Porcelain podzielony na dwie części długą pauzą złożoną z ciszy. Jego ostatnie dwie minuty następujące po tej przerwie stanowią swoistą „kropkę nad i”.

Jak na płytę artysty działającego głównie na gruncie muzyki elektronicznej jest tu zadziwiająco wiele organicznych instrumentów, których użycie skutkuje w tym przypadku tym, że krążek otrzymuje niemal popowy wymiar. Jeśli traktować to jako pop to na pewno byłby to bardzo niebanalny pop przepełniony masą różnych smaczków i „udziwnień” nadających kompozycją odrobinę wzniosłości, żeby nie powiedzieć patetyzmu z pewnej strony. 

Tak czy inaczej ta płyta to bardzo przyjemna dawka muzyki elektronicznej, która swietnie sprawdza się dla tych, którzy nie są z nią mocno zaznajomieni jako punkt wyjściowy do dalszych poszukiwań interesujących brzmień. Wystarczy tylko podążyć szlakiem jaki wyznacza Apparat przez swoją współpracę z wymienionymi już wcześniej artystami, a łatwo można trafić na zespoły takie jak Telefon Tel Aviv (o którym pewnie prędzej czy później również dokładniej wspomne)


  1. "Not a Number" – 3:59
  2. "Hailin from the Edge" – 3:39
  3. "Useless Information" – 4:04
  4. "Limelight" – 4:12
  5. "Holdon" – 4:10
  6. "Fractales, Pt. 1" – 3:34
  7. "Fractales, Pt. 2" – 2:06
  8. "Birds" – 5:03
  9. "Arcadia" – 5:10
  10. "You Don't Know Me" – 4:24
  11. "Headup" – 5:06
  12. "Over and Over" – 5:07
  13. "Like Porcelain" – 9:19

środa, 3 czerwca 2009

"Mały antrakt..."

Z dziwnych i niewyjaśnionych do końca przyczyn postanowiłem napisać to coś. Coś co będzie mnie usprawiedliwiać, a może też da trochę wskazówek do tego jak „interpretować” moje recenzje.

Nie chodzi nawet o to, że usłyszałem jakieś nieprzychylne opinie. Wręcz przeciwnie. Jednak mój pęd dążenia do „doskonałości” nie pozwala mi bezkrytycznie patrzeć na te wszystkie wypociny.

Więc od samego początku. Gdy zaczynam pisać recenzje, zawsze staram się stworzyć do niej jakiś kontekst. Tak żeby nie była to „sucha” recenzja, ale coś więcej. Parę razy miałem z tym więcej problemów niż z samą recenzją. Wydaje mi się, że te starania mimo wszystko jednak nie są na próżno. Sądzę, że taka forma jest chyba po prostu bardziej atrakcyjna i jakoś łatwiej przyswajalna. Jeśli kogoś to jednak dręczy to powiem wprost- nie zrezygnuję z takiej formy.

Po drugie. Nie mam ochoty się bawić w opisywanie każdego utworu na płycie po kolei. Pamiętam jak w pierwszej klasie LO miałem na WOK-u takie zadanie by, właśnie zrecenzować jakiś film, płytę koncert etc. Wybrałem The White Stripes- White Blond Cells. Cała recenzja zajęła mi całe 3 strony A4 zapisane czcionką o rozmiarze 10 (jeśli ktoś mnie bardzo poprosi będę w stanie to wszystko przepisać i umieścić na tym blogu- tylko forma papierowa mi została- dodam, że jak teraz to czytam to wydaje mi się to skrajnie słabe). Gdy teraz pisze te recenzje staram się nie robić z tego jakiejś powieści bo choćby i była fenomenalna to nie o to chodzi. Chodzi o to by oddać ducha płyty za pomocą możliwie jak najprostszych i najkrótszych słów- tak czasami wydaje mi się to nie proste lecz prostackie.

Po trzecie właśnie chodzi o klimat. Nie mam wykształcenia muzycznego i nie znam się tak naprawdę na muzyce od jej strony czysto technicznej, dlatego właśnie unikam opisów dotyczących tej kwestii. Staram się za to przelać na papier myśli i wrażenia, których doznaje podczas przesłuchiwania tych utworów. Wątpię czy choć jedna z garstki osób czytających tego bloga traktuje piosenki jako wyłącznie zbiór nut zagranych w określony sposób. Muzyka owszem powinna zachwycać technicznie, ale chodzi głównie o emocje. Tym jest dla mnie muzyka i tak ją odbieram.

To chyba wszystko co chciałem napisać na ten temat. Skoro jednak już odważyłem się na napisanie czegoś innego niż recenzji to pragnę uświadomić WAS drodzy czytelniczy, bo wydaję mi się, że nie wszyscy z WAS o tym wiedzą. Do wszystkich płyt, które opisuje dodaje linki, które umożliwiają ich ściągnięcie. Wystarczy tylko kliknąć w tytuł płyty w kolorze czerwonym.

czwartek, 28 maja 2009

"Galaktyka Południowy Wiatraczek..."

Po chwilowej przerwie spowodowanej przygotowaniami do maturki powracam z kolejną recenzją.  

Wiosna coraz mocniej daje o sobie znać i nadchodzą wielkimi krokami wakacje i w takich okolicznościach ludzie się rozleniwiają, zaczynają marzyć, zakochiwać się, świat staje się jakby piękniejszy, a życie prostsze. W takich okolicznościach muzyka, którą pan Anthony Gonzalez ukrywający się pod pseudonimem M83 prezentuje na swojej płycie o może nieco przewrotnym tytule Saturdays=Youth bardzo dobrze spełnia rolę tła. 

Usłyszeć na tym albumie można specyficzną mieszankę lekkiego popowego brzmienia z elektroniką a nawet post-rockiem. Połączenie to chociaż przywodzi na myśl kanapkę z musztardą, dżemem i tuńczykiem zapewniam, że nie powinno przysporzyć nikomu żadnych dolegliwości. Jedenaście utworów które znajdziemy na tym wydawnictwie tworzy bardzo spójną całość. Wszystkie w dużym stopniu są do siebie bardzo podobne. Jednak na pewno nie można powiedzieć ze płyta ta jest nudna. Mimo ze klimat piosenek jest zbliżony to jednak usłyszeć tu można zarówno bardzo dynamiczne i prawie rock’n’rollowe Graveyard Girl czy zmysłowe i dwuznaczne Up!

Tak na prawdę to cały longplay jest bardzo sensualny i świetnie pasuje do spotkania dwojga kochanków przy blasku świec lub zachodzącego słońca. Nie można jednak powiedzieć, że płyta ta jest wybitna. Właściwie to jest oparta na dawno utartych schematach przywodzących mi na myśl trochę stylistykę lat 80-tych , jednak pewne smaczki które nadają jej „kosmiczny” wymiar ( kosmiczny jest też sam pseudonim artysty, który jest kodową nazwą Galaktyki Południowy Wiatraczek) powodują, że myśl „gdzieś słyszałem już coś podobnego” nie jest na tyle silna by przedrzeć się do świadomości słuchacza. Słuchając jednak tych piosenek wcale się o tym nie myśli ponieważ czerpiąc z nich dużo radości wpada się w bardzo przyjemny nastrój. 

Właśnie ta płyta sprawiła, że na wiadomość o tym, że M83 pojawi się na Openerze pisnąłem z radości. Co jest tym bardziej specyficzne z racji tego, że artystę poznałem dokładnie dwa tygodnie przed ogłoszeniem go w roli gwiazdy tego festiwalu. Tak więc pokręcę się trochę w tym Południowym Wiatraczku.

(Dotrzymałem w końcu obetnicy i przepraszam, że dopiero teraz...)

M83 - Saturdays = Youth (2008)


  1. "You, Appearing" - 3:39
  2. "Kim & Jessie" - 5:23
  3. "Skin of the Night" - 6:12
  4. "Graveyard Girl" - 4:51
  5. "Couleurs" - 8:34
  6. "Up!" - 4:27
  7. "We Own the Sky" - 5:02
  8. "Highway of Endless Dreams" - 4:35
  9. "Too Late" - 4:59
  10. "Dark Moves of Love" - 3:18
  11. "Midnight Souls Still Remain" - 11:10

niedziela, 5 kwietnia 2009

"Grzybobranie..."

Wiosna nastała już niemal na dobre. Sprzyjające warunki pogodowe sprawiły, że gdzieniegdzie pojawiły się już grzyby. Pewna kolonia purchawek wyrosła 23. marca tego roku. Nazywa się Junior, a jej zarodniki po świecie rozsiał duet grzybiarzy z Norwegii znany jako Röyksopp. Przedstawiłem ich już wcześniej przy okazji poprzedniego ich grzybobrania wiec pominę ich sylwetki tym razem i zabiorę się od razu do opisu jakie te purchawki wydają dźwięk przy pękaniu i co się dzieje z człowiekiem gdy przypadkiem wpadnie w chmurę ich zarodników.

Przy hodowaniu tych grzybów pracowało oprócz pary zawodowych grzybiarzy również kilka pań wkładających wiele zapału i energii żeby zapewnić im właściwe warunki na rozwój. Wśród tych współpracowniczek były te znane już wcześniej z poprzednich grzybni: Anneli Drecker i Karin Dreijer Andersson
(znana z tworzonego z bratem grzybiarskiego duetu The Knife, a ostatnio również z solowej kariery). Jak i dwie nowe Lykke Li i Robyn.

Podobnie jak w wypadku poprzednio wyhodowanych okazów, te pochodzące z opisywanego chowu zachwycają pojedynczo i wszystkie razem. Jednak tak jak brzmi nazwa tej dostawy- Junior. Są one mniej dojrzałe i nadają się raczej do spożywania tuż przed wyjściem na huczne przyjęcie. Wyjątkowa lekkostrawność i czasami nawet słodkawy smak wprawiają w bardzo przyjemny nastrój. Najlepszym przykładem jest pierwszy okaz nazwany
Happy Up Here, który nawet największego malkontenta zmieni w roześmiane radosne dziecko. Tuż obok The Girl and the Robot niwelujące słodycz swojego poprzednika. Jego smak jest zasługą wspominanej wcześniej Robyn, która sobie tylko znanymi metodami sprawiła ze ten grzybek jest jednym z bardziej sycących wśród nich wszystkich. Kolejnym bardzo interesującym grzybem jest Röyksopp Forever. W porównaniu z resztą raczej wytrawny, troche dłużej zostaje w żołądku, ale absolutnie nie powoduje jego bólów. Z kolei osobnik Tricky Tricky dojrzewiający pod okiem Karin Dreijer Andersson po spożyciu może wywołać omamy wzrokowe i słuchowe, aczkolwiek w żadnym wypadku nie zagraża zdrowiu ani życiu.Ostatni (ale nie najgorszy) wart opisania grzyb to It’s What I Want, który dostarcza wrażeń bardzo podobnych do Happy Up Here, aczkolwiek nie jest tak bardzo słodki. Istnieje jeszcze jeden okazz tej kolonii. Przeznaczony on został jednak wyłącznie do eksportu na rynek Japoński. Otrzymał on nazwę Were You Ever Wanted?, a dojrzewał przy opiece jaką obdarzyła go czuła Lykke Li. Udało mi się go skosztować. Jest to moim zdaniem najlepiej smakujący osobnik. Stanowi połączenie najlepszych cech całej reszty. Jego smak od razu przypada do gustu. Gdy dokładniej się go przeżuje może również powodowac pewne omamy. Jest bardzo sycący, ale jednocześnie nie ma się go dość i może prowadzić do swoistego uzależnienia. 

Porównując to dzieło pary grzybiarzy z ich poprzednimi odnosi się niezatarte wrażenie, że ich hodowle stoją na bardzo wysokim poziomie. Jednocześnie w konfrontacji z poprzednim chowem The Understanding obecny Junior wypada nieco słabiej. Jednak jeszcze przed jego dystrybucją hodowcy ogłosili że już na jesień pojawi się kolejna partia grzybów pod nazwą Senior która będzie uzupełniała obecną o to wszystko czego jej brakuje, a brakuje naprawdę niewiele więc śmiało mogę powiedzieć, że każdy miłośnik tego rodzaju grzybów bez żadnego wachania powinien się z nimi dokładniej zapoznać. Jeżeli nawet ktoś nie jest fanem takich hodowli to Junior może spowodować, że się do nich przekona.





  1. "Happy Up Here" – 2:44
  2. "The Girl and the Robot" – 4:28
  3. "Vision One" – 4:59
  4. "This Must Be It" – 4:41
  5. "Röyksopp Forever" – 4:59
  6. "Miss It So Much" – 5:01
  7. "Tricky Tricky" – 5:59
  8. "You Don't Have a Clue" – 4:33
  9. "Silver Cruiser" – 4:36
  10. "True to Life" – 5:50
  11. "It's What I Want" – 3:06
  12. "Were You Ever Wanted?"* – 5:37

*bonus przeznaczony na rynek japoński



poniedziałek, 30 marca 2009

"Róża Zwycięstwa..."

Islandia, kraj który przez swoje położenie geograficzne i trudne warunki klimatyczne pozostawał na uboczu cywilizacji. W żadnym wypadku nie można powiedzieć, że jest to kraj zacofany z tego powodu. Bardziej pasuje stwierdzenie „nieskażony wadami naszego świata”. Ta wyspa stoi tak bardzo na uboczu, że do tej pory jest tam wiele miejsc, które nie zostały tknięte przez człowieka. Ten niezwykły kraj stanowi jakby portal. Do innego świata, a może nawet do innego wymiaru. Portal przez, który do nas śmiertelników wydostaje się muzyka niebios. To jak dla mnie jedyne wytłumaczenie fenomenu islandzkiego przemysłu fonograficznego, bo jak na kraj który liczy ledwie 300 tyś mieszkańców to jest wybitnie duże zagęszczenie zespołów muzycznych rozpoznawalnych na całym świecie.

Jedną z tych muzycznych ikon Islandii jest zespół Sigur Rós. Nazwa ta oznacza tyle co „róża zwycięstwa” i bez wdawania się w jej etymologie nie potrafię sobie wyobrazić innej nazwy dla zespołu, który brzmi w ten sposób. Nie wyobrażam sobie również innego miejsca na ziemi gdzie mogłaby taka grupa powstać. To co grają jest najlepszą muzyczną ilustracją Islandii jaką tylko można sobie wyobrazić. Najbardziej „fachowe” określenia, które pasują to post-rock i ambient , ale to o wiele za mało. Światową sławę zdobył po tym jak Radiohead zdecydowali się, aby rozpoczynali ich koncerty (i jest to kolejny wielki wkład Radiogłowych w historie muzyki).

Najbardziej niezwykłym albumem w ich dorobku jest moim skromnym zdaniem płyta z 2002 roku której tytuł to ( ). Nie co innego jak tylko dwa nawiasy. Sam tytuł zdradza już, że obcuje się z czymś niezwykłym. Krążek zawiera osiem utworów, z których żaden nie ma oficjalnego tytułu. Samo to sprawia, że można się domyślać natury utworów. Wszystkie partie wokalne są zaśpiewane w wymyślonym przez muzyków języku zwanym „hopelandic” (nazwa powstała z połączenia angielskich słów „hope” i „islandic”) lub „volenska”. Nie jest to prawdziwy język, ponieważ to co wydaje się słowami jest wyłącznie zlepkiem sylab, tak ułożonym i zaśpiewanym, aby jak najlepiej pasować do melodii. W każdej z piosenek powtarzają się podobne wersy, czasami ucho może wychwycić jakieś podobieństwa do angielskich, lub islandzkich słów jeśli ktoś zna ten język. Niektórzy uważają to za język elfów (i chyba ta definicja najlepiej pasuje do jego opisania). Jest on jednak żadnego znaczenia. Gdyby jednak tak było to żadne tłumaczenia nie były by potrzebne, a nawet niepożądane. Każdy podczas słuchania potrafi samemu doskonale wyobrazić sobie co autorzy chcieli przekazać.

Wszystkie te kompozycje zawierają jakiś element mistyki, metafizyki, melancholii, absolutu, piękna i skondensowanego klimatu Islandii. Rozpoczynający płytę utwór, do którego fenomenalny teledysk zrealizowała Floria Sigismodi (mój ulubiony reżyser teledysków) jest wprost nie do opisania. Łagodny, wydaje się być po prostu kołysanką. Mógłby stać się śmiało hymnem Islandii. Klimat swoistej błogości utrzymuje się do czwartego utworu, który kończy się trwającą trzydziestości sekund ciszą. Jest to granica dzieląca płytę na pierwszą- spokojniejszą część i drugą- bardziej melancholijną. Album zamykają dwa bardzo interesujące utwory. Pierwszy z nich zwany „Piosenką Śmierci” jest bardzo przejmującym utworem, w którym senny początek przechodzi z wolna w dramatyczny niemal wykrzykiwany koniec. Podobnie jest z ostatnim utworem. Powolny wstęp przeradza się w prawdziwą orgię dźwięków, a gdy się kończy długo jeszcze pobrzmiewa w uszach dając oszołamiający efekt.

Jak i w poprzednich moich recenzjach nie mogłem w żaden sposób dokładniej oddać charakteru płyty. Jest to wynikiem i słabemu wykształceniu moich umiejętności i niepowtarzalności muzyki, którą staram się opisać. W tym przypadku było to o tyle utrudnione, bo ta płyta, zespół i kraj, z którego pochodzi tak głęboko zakorzenił się w mojej duszy, iż wydaje mi się, że stał się jej pełnoprawną częścią. Do tego ubogość polskiego języka w słowa mogące dokładnie opisać tą płytę przyprawiała mnie niemal o białą gorączkę.
Nie mogłem się dodatkowo skupić bo myślami przeniosłem się na szczt wygasłego wulkanu na Islandii i podziwiałem zapierającą dech w piersiach panoramę. Tak właśnie działa ten krążek. Jest doskonałym remedium na brak możliwości odwiedzenia Islandii. Więc jeśli kogoś nie stać na bilet, a cudowne zdjęcia tej wyspy mu nie wystarczają to powinien sięgnąć po to wydawnictwo. Zaś jeśli ten kraj nie budzi u kogoś żadnych emocji to po zapoznaniu się z tym albumem na pewno zacznie.


P.S. Ta sama osoba, która zapoznała mnie z Radiohead zrobiła to samo z Sigur Rós. Dziękuje Ci!

  1. Untitled #1 ("Vaka") – 6:38
  2. Untitled #2 ("Fyrsta") – 7:33
  3. Untitled #3 ("Samskeyti") – 6:33
  4. Untitled #4 ("Njósnavélin") – 7:33
  5. Untitled #5 ("Álafoss") – 9:57
  6. Untitled #6 ("E-Bow") – 8:48
  7. Untitled #7 ("Dauðalagið") – 12:59
  8. Untitled #8 ("Popplagið") – 11:44

Tytuły w nawiasach używane były używane przez członków zespołu podczas nagrywania płyty, aby łatwiej mogli się oni odnośić do poszczególnych kompozycji.


czwartek, 26 marca 2009

"Tak komputery to całkiem fajne urządzenia, są OK..."

Pisałem o Czarnym Łabędziu jakiś czas temu. Teraz nadeszła wreszcie pora, aby przedstawić dokonania całego „drobiu” jaki się wokół niego kręci. Pisanie dokładnie o tym, że miałem po raz kolejny gigantyczny problem z wyborem płyty chyba jest niepotrzebne.  W każdym razie postawiłem na chyba najbardziej przełomową w ich dorobku OK Computer z 1997 roku, która bardzo znacząco różni się od dwóch ją poprzedzających. Jej inność chyba najłatwiej odda stwierdzenie ze dzięki niej Radiohead stało się zespołem rockowym pełną gębą, podczas gdy na poprzednich Pablo Honey i The Bends raczej brzmieli brit-popowo (szczególnie na debiutanckim albumie). 
Nieśmiało śmiem twierdzić, że jest to koncept album (zresztą nie tylko ja tak uważam), chociaż nie pasuje do dokładnej definicji tego zagadnienia. Jeżeli jednak przyjmiemy, że to prawda to jako tematykę całego krążka można przyjąć bolączki współczesnych ludzi z ogromnym naciskiem na wpływ technologii i globalizacji na ich życie, a także po części środków transportu przed, którymi Thom Yorke odczuwa nieukrywany lęk. 

Jeśli mam pisać szczerze to ten longplay nie jest przepełniony świetnymi piosenkami. Tak naprawdę to tylko połowy z nich da się słuchać bez żadnych zahamowań czy to estetycznych czy psychicznych. Nawet ja będąc wielkim fanem Radiohead nie lubię wszystkich piosenek z tego albumu. Tyle tylko, że ten album wywołuje największe emocje. Powoduje odmienne stany świadomości. Dobitnie sprawia, że chce się zastanowić nad życiem i to nie tylko własnym. Szczególnie słuchając Fitter Happier, które jest manifestem dotyczącym tego jak właściwie żyć wypowiadanym za pomocą syntezatora mowy. Co ma tak naprawdę mało wspólnego z piosenką jako taką. Karma Police mimo lirycznej wymowy i swoistej „delikatności” potrafi niczym szesnastotonowe kowadło spaść nagle z nieba i przytłoczyć swoim tekstem. W chwilach kiedy bywałem na zakrętach losu powtarzałem sobie „Karma Police… przyjadą w końcu.. muszą przyjechać wielkim pieprzonym radiowozem i naprawić wszystko, nie może wiecznie być źle” . Jeśli jeszcze mi było mało to włączałem Lucky. Jak mówią słowa tej piosenki „czuję, że moje szczęście się odmieni”. Pomimo tego, że stoi się na krawędzi życia to wiadomo, że będzie to „wspaniały dzień”. Trochę jest w tym ironii, trochę sarkazmu, ale nie można pozostać obojętnym wobec tak emocjonalnie zaśpiewanej i zagranej kompozycji. Z kolei Climb Up The Walls to chyba najlepiej zagrana piosenka. Z rozmachem, z "bólem istnienia" chciało by się rzec. Powoli nabierając tempa sprawia, że w kulminacyjnym momencie nie jest się w stanie ruszyć z wrażenia. Tuż po tym No Surprises, które jest chyba najspokojniejszym utworem na płycie i brzmi niczym kołysanka i w tej roli doskonale się sprawdza. Zupełnym tego przeciwieństwem jest Paranoid Android z początku kompaktu. Piosenka ta jest skomponowana w dość schizofreniczny sposób przez swoje ciągłe zmiany tempa i melodii nie wspominając już o tekście.

Patrząc na to co przed chwilą napisałem myślę sobie: „Na ile uchwyciłem ducha OK Computer? Może i uchwyciłem, ale dlaczego wydaje mi się, że tak chaotycznie to opisałem? Chaotycznie! No a jak inaczej da się opisać coś tak nieskładnie poukładanego?” Pytania się mnożą, ale nie odpowiedzi. Oto właśnie stan umysłu wywołany tym albumem. Nerwica, schizofrenia, depresja. Introwertyczność doskonała. Tak doskonała, że zakradła się do tego tekstu.

Więc jeśli ktoś ma na tyle odwagi lub, aż tak bardzo nieliniowy umysł, że uważa OK Computer za interesującą pozycję po tym co napisałem- to droga wolna. Mało kto stanie się fanem Radiohead po tej płycie. Mało kto zdecyduje się w ogóle jej słuchać po raz pierwszy nie mówiąc o kolejnych. A fakt ilości sprzedanych egzemplarzy wcale nie przeczy temu stwierdzeniu- oznacza to po prostu ze dużo na tym świecie jest dziwnych ludzi. Pomijając jednak stany psychiczne to ta płyta jest legendą czy to się komuś podoba czy nie i jeśli ktoś uważa się za melomana to powinien ją przesłuchać pomimo moich ostrzeżeń.





P.S. Przepraszam wszystkich, którzy nie zrozumieli tego co starałem się przekazać… Inaczej nie potrafiłem.

I dedykuję tą garstkę posklejanych liter osobie, dzięki której poznałem Radiohead i nie tylko ich. Przez co moje życie odwróciło się o 180 stopni. (Tak obiecałem przed laty, że Ci coś zadedykuje...)


Radiohead- OK Computer (1997)



  1. "Airbag" 4:44
  2. "Paranoid Android" 6:23
  3. "Subterranean Homesick Alien" 4:27
  4. "Exit Music (For a Film)" 4:24
  5. "Let Down" 4:59
  6. "Karma Police" 4:21
  7. "Fitter Happier" 1:57
  8. "Electioneering" 3:50
  9. "Climbing Up the Walls" 4:45
  10. "No Surprises" 3:48
  11. "Lucky" 4:19
  12. "The Tourist" 5:24

poniedziałek, 16 marca 2009

"Trzech rycerzy z Marsa..."

Po tym jak opisywałem albumy będące prawie kwintesencja muzyki elektronicznej w najróżniejszych jej wariantach to teraz dla wyrównania proporcji przygotowuje „cykl” związany silnie z muzyką rockową, ale nie tylko. Pierwszy krok już w poprzednim poście zrobiłem, a teraz przyszła pora na kolejny.

Muse... Zespół który przebojem wdarł się do mojej płytoteki i nie chce się już od dość długiego czasu z niej wydostać. Składa się jedynie z trzech panów, którzy jednak grają z siłą całej orkiestry symfonicznej. Miałem ogromny dylemat, którą ich płytę wybrać, ponieważ każda trzyma bardzo wysoki poziom, a szczególnie dwie ostanie mocno upodobałem i choć różnią się od siebie dość znacznie słucha ich się doskonale. Wiec kiedy już ograniczyłem opcje do: Absolution (nieco mrocznego, depresyjnego i obfitującego w dość ostre melodie jak na ten zespół) i Black Holes and Revelations (będące chyba najbardziej komercyjnym dokonaniem w twórczości zespołu), to wcale nie uprościłem sobie zadania. Jednak podjąłem w końcu decyzje i postanowiłem wybrać ten który najlepiej znam i od którego ja sam zacząłem z nimi swoją przygodę.

Chociaż na początku wspomniałem, że teraz będę się zajmował muzyką inna niż elektroniczna to może się wydać niekonsekwencją fakt, że wybrałem płytę, na której tak dużo elektroniki słychać. Dla Black Holes and Revelations musiałem zrobić taki mały wyjątek, bo po mimo popowego brzmienia właśnie tego albumu to Muse nadal są zespołem rockowym.

Mamy tu całą paletę różnych melodii od tych kiczowatego Starlight, przez bardzo taneczne Supermassive Black Hole i brzmiące łudząco podobnie do Depeche Mode Map of Proplematique, aż do finałowego przesyconego westernowym klimatem Knights of Cydonia. Wszystko zagrane zgrabnie, chwytliwy i przyjemny sposób, a jedynie teksty pozostają troszkę głupawe (nie licząc Map of Proplematique, które po prostu powala przejmującym, dość prostym tekstem).Wielu zagorzałych fanów nigdy nie powie, że ten krążek jest najlepszy w dorobku grupy. Ja też tego nie powiem, ale zdecydowanie jest najłatwiej przyswajalny. Wydawnictwo mocno odstaje stylem od poprzednich nagrań Muse i jest wręcz uważane za zdecydowanie najsłabsze. Coś w tym jest, ale to, że ta płyta może nie do końca udała się, a jednak odniosła tak wielki sukces chyba najbardziej oddaje poziom zespołu. I złośliwcy powiedzą , że to nie świadczy o jakości grupy tylko o dobrym rozreklamowaniu albumu i w tym również tkwi ziarno prawdy. Wszystkie wyżej wymienione przeze mnie utwory były singlami i nie da się zaprzeczyć, że doskonale wypromowały płytę, ale nie zachwycały świetnymi teledyskami tylko świetną muzyką. Są one zdecydowanie najlepszymi pozycjami na tej płycie i mimo, że można tam znaleźć jeszcze kilka godnych uwagi pozycji jak choćby otwierające krążek Take a Bow czy City of Delusion lub Exo-Politics to jednak wyraźnie pozostają one w cieniu.

Dochodząc do sedna to jeżeli chce się dokładniej poznać charakterystyczne dla Muse brzmienie, należy raczej sięgnąć po wcześniejsze albumy. Jednak Black Holes and Revelations nie może zostać pominięte bo z pewnością wyznaczył nowy rozdział w historii i brzmieniu grupy, który miejmy nadzieję, że zostanie poprawione wraz z tworzącym się właśnie kolejnym wydawnictwem. Gdy jednak usłyszy się Starlight czy Knights of Cydonia to jednak wcale nie traktuje się tego jak potknięcia Muse, a skoro takie „błędy” się podobają to reszta dorobku musi być o wiele lepsza i zapewniam, ze ten kto tak pomyśli się nie zawiedzie.


Muse- Black Holes and Revelations (2006)

  1. "Take a Bow" – 4:35
  2. "Starlight" – 3:59
  3. "Supermassive Black Hole" – 3:29
  4. "Map of the Problematique" – 4:18
  5. "Soldier's Poem" – 2:03
  6. "Invincible" – 5:00
  7. "Assassin" – 3:31
  8. "Exo-Politics" – 3:53
  9. "City of Delusion" – 4:48
  10. "Hoodoo" – 3:43
  11. "Knights of Cydonia" – 6:06

piątek, 13 marca 2009

"Jeżozwierzowe Drzewo..."

Nie wiedziałem jak zacząć tym razem pisanie. Z której strony przedstawić zespół, który tak wyraźnie odcisnął się złotymi zgłoskami na kartach historii muzyki XX w. Zespół który kręci się właściwie wokół jednego genialnego człowieka, który nie poprzestaje na dokonaniach tego jednego projektu i realizuje oprócz niego jeszcze parę, z których każdy jest innym spojrzeniem na muzykę, a ostatnio nawet wydał w pełni solową płytę. Zespół który ma powiązania z równie legendarnym King Crimson (które również kręci się wokół jednego człowieka- Roberta Frippa)

„Może rzucić jakiś niewybredny żarcik językowy na temat nazwy- tylko co może być zabawnego w jeżozwierzu?... Jeżozwierzowe Drzewo?... Jeżozwierz na drzewie?- nie to bez sensu”. Tak właśnie myślałem. No i nie doszedłem do żadnego konkretnego pomysłu. Więc przestając owijać w bawełnę- oto Porcupine Tree. Człowiekiem wokół, którego się kręci jest Steven Wilson, a oprócz niego znajduje się w zespole jeszcze trzech muzyków. Opisywanie wszystkich faz rozwoju tego zespołu począwszy od muzyki nawiązującej do dokonań klasycznego rocka psychodelicznego, a kończąc na ostatnich dziełach zbliżonych do metalu zajęło by mi zbyt wiele czasu więc przejdę do samego sedna.

Przyjąłem w moich tekstach, że polecam jedną płytę danego zespołu którą uważam za najlepszą/najciekawszą w jego karierze. I o ile miałem problem z wymyśleniem jak przedstawić ten zespół o tyle wybór płyty był dla mnie oczywisty, choć może się to wydawać trudnym zadaniem wiedząc, że w ich dorobku znajduje się 9 studyjnych albumów, oraz pokaźna ilość pobocznych wydawnictw. 

Krążek nazywa się In Absentia i została wydana w 2002 roku. Jest on dla grupy przełomowy, ponieważ słychać na nim początki metalowego brzmienia, którym aktualnie cechuje się grupa. Co mnie najbardziej zachwyca w niej? Odpowiedz brzmi „klimat”. Album jest tak spójny, skomponowany z charakterystyczna dla Wilsona dbałością o perfekcje- i choć zagorzali fani pewnie od razu wymienią jakikolwiek inny album jako lepszy przykład na tą spójność i perfekcje to właśnie ten sprawił, że pokochałem ów zespół. Zaczynając go słuchać odbywamy wspaniałą podróż. Pierwszy kawałek (Blackest Eyes), początkowe takty spokojne i już po chwili ruszamy z kopyta tylko po to by przesiąść się w następnym utworze do pociągu (Trains). Wolno i sentymentalnie tocząc się po szynach na samym końcu torów znowu w padamy w pęd zapewniony przez riff i rytm nadany przez perkusje. Wyskakujemy z wagonu i zostajemy połknięci przez „Usta z Popiołu” (Lips of Ashes) . Wędrując po układzie trawiennym przeżywamy kolejne perypetie by tuż pod sam koniec dostać się do serca i spowodować jego zawał(Heartattack in a Layby). Skutkiem tego odsłonimy duszę (Strip the Soul) i zabijemy wszystkich, tylko po to by zesłać na ziemie snop światła (Collapse The Light Into Earth)

Brzmi jak brednie szaleńca? To znaczy, że bardzo dobrze brzmi bo tak właśnie ten album się prezentuje. Można oszaleć od tych nagłych zmian z nostalgicznych balladek do ciężkiego metalowego uderzenia, ale w tym właśnie ten urok. I pierwiastek metalu tu zawarty jest tak doskonale wyważony że nie burzy nostalgii ballad. Piosenki wyżej przeze mnie wymienione stały się dla mnie wyjątkowe odkąd tylko poznałem ten album -czyli trzy lata temu- i od tamtego czasu ani na trochę nie spowszedniały mi mimo, że słucham tej płytki bardzo często szczególnie przy zasypianiu. I nie ma dla mnie nic piękniejszego niż kiedy mi się tylko zdarzy korzystać z pociągu i jednocześnie słuchać Trains. Więc jeśli ktoś jest głodny schizofrenicznej perfekcyjności godnej skrzyżowania Pink Floyd z Toolem to ten album jest dla niego.

Porcupine Tree- In Absentia (2002)


  1. Blackest Eyes (4:23)
  2. Trains (5:56)
  3. Lips of Ashes (4:39)
  4. The Sound of Muzak (4:59))
  5. Gravity Eyelids (7:56)
  6. Wedding Nails (6:33)
  7. Prodigal (5:35)
  8. .3 (5:25)
  9. The Creator Has a Mastertape (5:21)
  10. Heartattack in a Layby (4:15)
  11. Strip the Soul (7:21)
  12. Collapse the Light into Earth (5:54)

piątek, 6 marca 2009

"Wiatr i płodność..."

Amon Tobin- jak to enigmatycznie brzmi dla kogoś postronnego. Ja sam gdy pierwszy raz natknąłem się na to nazwisko byłem szczerze zmieszany. „Amon- jak można mieć imię jak staroegipski bóg wiatru i płodności”- to pierwsze co sobie pomyślałem. No ale po zapoznaniu się z jego obszerną dyskografią bardzo polubiłem dźwięki jakie tworzy. O poziomie jaki prezentuje swoją twórczością najlepiej chyba świadczy fakt , że nagrywa dla legendarnego londyńskiego labelu Ninja Tune i to między innymi dzięki niemu ta wytwórnia zyskała sobie taką renomę.

Jeśli ktokolwiek spotkał się z utworem który ukazał się nakładem tego wydawnictwa muzycznego może mieć dość ogólne wyobrażenie o stylistyce wyznawanej przez Tobina, bo wszystkich wykonawców skupionych pod egida Ninja charakteryzują zbliżone brzmienia. Jednak jakbym chciał własnymi słowami opisać to co on gra to musiał bym chyba napisać dość grubą książkę. Śmiało można nazwać to muzyką elektroniczną, ale przesączoną na wskroś elementami jazzu, ambientu, trip-hopu, IDM i w większości pozbawiona jakiegokolwiek wokalu. To połączenie daje bardzo dziwne efekty, a przez to czasami ściana dźwięków wydaje się być istnym chaosem. W tym szaleństwie jednak jest metoda. Jego muzyka stała się na tyle popularna, że poproszony on został o napisanie ścieżki dźwiękowej do gry komputerowej „Tom Clancy's Splinter Cell: Chaos Theory”. Jestem święcie przekonany, że fakt, iż producent tej gry ma swoją siedzibę w Montrealu gdzie pomieszkuje Tobin był tylko drobnym detalem, dzięki któremu jemu przypadło to zlecenie.

Pośród jego bogatego dorobku wyróżnia się moim zdaniem jedna płyta- Out from Out Where.
Jej klimat jest nie do opisania. Jest mroczna, przepełniona grozą, jakimś niepokojem. Jedenaście kawałków, które ją tworzą istnieją nierozerwalnie w swoistej symbiozie ze sobą i ciężko jest wyodrębnić pojedyncze utwory. Nie jest to jednak niewykonalne. Kompozycje takie jak „Verbal”, „Hey Blondie”, a w szczególności „Rosies” zapadają na długo w pamięć i chce się do nich wrócić kolejnej nocy spędzonej na słuchaniu tej płyty. Słychać tu najróżniejsze sample stworzone z partii smyczków, gitarowych akordów, pojedynczych słów, instrumentów perkusyjnych jak dzwoneczki czy cymbałki, a wszystko poszatkowane ostrym nożem na drobne kawałki, następnie przemielone i zgrabnie ułożone w całość. Raz jest bardzo bardziej dynamicznie, innym razem bardziej wzniośle lub prawie pompatycznie. Płyta ma bardzo różne strony i za każdym razem może dostarczyć nowych emocji. Stanowi ona doskonałą rozrywkę na długi czas. O ile tak specyficzna forma rozrywki, jak w wydaniu Tobina komuś odpowiada, bo trzeba powiedzieć śmiało, że to nie jest muzyka dla wszystkich i może od niej odrzucać. Ja osobiście miałem pewne kłopoty z jej dobrym przyswojeniem, ale w końcu mi się to udało i jestem teraz wprost zauroczony. Zachęcam każdego do odrobiny samozaparcia, aby poznać wspaniały dorobek twórczości tego muzyka.

Dziś po wielu godzinach spędzonych na słuchaniu płyt Tobina, jego imię nie wydaje mi się już idiotycznie. Pasuje do tego człowieka idealnie. Jak już wspomniałem staroegipskie wierzenia wymieniały Amona jako boga wiatru i płodności. Tobina i jego muzykę również można porównać do wiatru bo czasem jest łagodna, czasem przybiera postać huraganu i wydaje się zawsze być nieprzewidywalna, a jeśli chodzi o płodność… To osiem studyjnych solowych albumow nagranych w ciągu dziesięciu lat pracy artystycznej, z których każdy trzyma poziom wydaje mi się całkiem niezłym osiągnięciem. Tak więc chwała Ci Amonie- wietrze!

Amon Tobin- Out From Out Where (2002)


  1. "Back From Space" – 4:52
  2. "Verbal" – 3:55
  3. "Chronic Tronic" – 6:07
  4. "Searchers" – 5:45
  5. "Hey Blondie" – 4:31
  6. "Rosies" – 5:22
  7. "Cosmo Retro Intro Outro" – 4:07
  8. "Triple Science" – 4:48
  9. "El Wraith" – 5:59
  10. "Proper Hoodidge" – 5:25
  11. "Mighty Micro People" – 5:48

środa, 4 marca 2009

"No prawie jak Feel..."

Zaczynając pisać ten tekścik mocno się zastanawiam nad tym czy właściwie dobrze robie. Przecież sam sobie mówiłem- „stary nie ma takiej opcji żebyś kiedykolwiek komukolwiek ich polecił, oni są za słabi.. zbyt kiczowaci… żaden prawdziwy meloman tego nie tknie”. Do tego niedawno porównałem ich podczas rozmowy na ich temat do rodzimego Feela- porównanie troche pretensjonalne, wielu się pewnie z nim zgodzi, ja jednak w dalszej części tamtej rozmowy odwołałem to. Na dodatek dziś wracając spacerem do domu skąpany w jeszcze dość nieśmiałych promieniach zachodzącego słońca. Czując zbliżającą się nieuchronnie wiosnę usłyszałem w swoich słuchawkach ten zespół to po prostu oniemiałem. „No tak.. to jest prawdziwa wiosna.. fajka w dłoni, słońce na ryju, w uszach The Killers” to myśl jaka spadła na mnie tamtej pięknej chwili. 

Jeśli o nich nie słyszeliście to właśnie teraz usłyszycie. Kwartet pochodzi z Las Vegas- nie wyobrażam sobie by taki zespół jak oni mógł powstać w jakimś innym miejscu na świecie. Panowie mają bardzo krótki staż, a pomimo to osiągnęli już bardzo duży komercyjny sukces i spora część nastolatek w USA i UK ślini się pewnie właśnie do plakatu Brandona Flowersa (lider, wokalista i klawiszowiec grupy), który wisi nad ich łóżkami. Tak oto jest miara komercyjnego sukcesu. 

Jeśli miałbym komuś kompletnie nie znającemu się na „nowych trendach” muzycznych i nie wiedzącemu co oznacza indie wyjaśnić jak brzmi ten zespół to powiedziałbym coś takiego- „Bierzemy trzy części glam rocka, ale obcinamy mu najpierw kudły, dodajemy do tego jedną część punkowej zrywności pozbawionej jakiegokolwiek zabarwienia ideologicznego. Uzupełniamy słodkimi syntezatorami rodem z lat 80 i porządnie mieszamy. Podawać udekorowane "seksownym" wokalistą”. Tacy są właśnie The Killers, zupełnie jak szpanerski kolorowy drink z parasolką, który może być tak słodki, że aż mdli, ale jak się go już wypije i pozwoli mu się rozejść po żyłach, to od razu chce się ruszać na parkiet. Jedynym wyjątkiem w brzmieniu zespołu jest perkusja. Jako perkusista amator po prostu musiałem zwrócić na to uwagę. To co wyprawia Ronnie Vannucci siedzący za bębnami w zespole, może nie jest jakieś wybitne- daleko mu do Johna Bohnama- ale na pewno jest to najbardziej utalentowany członek zespołu. To on jest procentami alkoholu, w tym drinku. Nie jest on ani stara szkocka, ani prostacka wódka, to coś bardziej w rodzaju jakiegoś rumu- niezbyt wykwintne, ale można wypić na ekskluzywnym przyjęciu, a do tego mocno kopie i calkiem nieźle smakuje.

Mają na koncie trzy płyty studyjne: Hot Fuss (2004), Sam's Town (2006), Day & Age' (2008) oraz jeden „kosz odpadków”- Sawdust (2007)- na którym znalazły się b-side’y i parę nie publikowanych w ogóle utworów. Ta pierwsza jedynie zasługuje na wzmiankę, bo niestety panowie od czasu debiutu powoli toczą się po równi pochyłej, jeśli chodzi o jakość, ale jeśli chodzi o ilość sprzedanych płyt to nie mają na co narzekać.

Hot Fuss to naprawdę ciekawa płyta. Powtarzał bym się chcąc opisywać jak to wszystko brzmi dokładniej bo lepiej opisać charakteru muzyki jaką grają chyba nie da się, niż to co napisałem dwa akapity wyżej. Dodać trzeba tylko, że śmiało połowa płyty mogła by być mocnymi singlami. Do tego utwory: „Jenny Was A Friend Of Mine” oraz „Midnight Show” mają dla mnie pewną wartość sentymentalną.

Krótko podsumowując powiem, że jeśli komuś się podobają to dobrze, jeśli nie- też dobrze, ale wiosna to taki czas kiedy człowiek nie ma ochoty się mocno zagłębiać w jakieś cięższe brzmienia, a już tym bardziej teksty. Chcemy sobie żwawo maszerować w stronę słońca nie martwiąc się o nic i uśmiechać się od ucha do ucha. Z The Killers w słuchawkach wetkniętych do tych uszu staje się to bardzo proste do osiągnięcia, bo panowie pokazali pięknie swoją pierwszą płytą, że nie można zapominać o tym, iż muzyka ma również po prostu bawić.

The Killers- Hot Fuss (2004)



  1. Jenny Was A Friend Of Mine
  2. Mr. Brightside
  3. Smile Like You Mean It
  4. Somebody Told Me
  5. All these Things I've Done
  6. Andy, You're A Star
  7. On Top
  8. Change Your Mind
  9. Believe Me Natalie
  10. Midnight Show
  11. Everything Will Be Alright  


czwartek, 26 lutego 2009

"Mój palec jest na przycisku..."

The Chemical Brothers. Duet DJ-ów z Wielkiej Brytanii. Są twórcami jednego z najlepszych albumów jakie znam i nie mówię tu tylko o tych z muzyką elektroniczną, ale o albumach wszystkich możliwych gatunków muzycznych. O czym mowa? O wydawnictwie „Push The Buton” z 2005 roku. Można na nim znaleźć cały przekrój muzyki elektronicznej właściwie: od downtempo w Close Your Eyes, przez klasyczny dla grupy big beat w The Boxer, aż do mocniejszego uderzenia prawie jak techno w Believe. Wszystko może się wydawać składanką, ale tak nie jest. To, że na jednej płycie znalazlo się hip-hopowe Left Right i przesączone folkiem Shake Brake Bounce dowodzi tylko tego, że ta dwójka panów ma bardzo szerokie spektrum pomysłów, z których każdy okazuje się trafiony i wspaniale zrealizowany. Smaczku płycie dodaje udział wśród zaproszonych wokalistów Kele Okereke z The Block Party. Jeśli chodzi o to co tak dokładniej słychać na płycie to mamy tu dużo sampli stworzonych z gitar akustycznych bardzo róznie brzmiących. Do tego indyjski wydźwięk Galvanize od którego rozpoczyna się album, no i jak na muzyke elektroniczną przystało cała masa syntezatorów i "tłustych beatów". Pisać można dużo, zachwalać jeszcze więcej, ale tak dobrze wyprodukowanego i nagranego albumu to ze święcą po prostu szukać. I w jego przypadku podobnie jak z "The Understanding" wydanego przez Röyksopp można śmiało powiedzieć, że „Push The Button” nadaje się i do tańczenia i do słuchania na spokojnie w domu. Kto nie pozna tej płyty straci bardzo wiele, a moc tej płyty jest tak wielka, że mnie- konserwatywnego rastamana z rockowymi ambicjami- w chwili kiedy ją pierwszy raz przesłuchałem parę wiosen temu przekonała skutecznie do muzyki elektronicznej, a co najważniejsze nie znudziła mi się od tamtej pory i co pewien czas wracam do niej z wielką przyjemnością.


The Chemical Brothers- Push The Button (2005)


  1. "Galvanize" – 6:33  
  2. "The Boxer" – 4:08
  3. "Believe" – 7:01
  4. "Hold Tight London" – 6:00
  5. "Come Inside" – 4:47  
  6. "The Big Jump" – 4:43
  7. "Left Right" – 4:14
  8. "Close Your Eyes" – 6:13
  9. "Shake Break Bounce" – 3:44  
  10. "Marvo Ging" – 5:28
  11. "Surface To Air" – 7:23

poniedziałek, 23 lutego 2009

Brzydkie kaczątko które stało się Czarnym Łabędziem…

Dawno, dawno temu za siedmioma rzekami, za siedmioma morzami żyło sobie brzydkie kaczątko imieniem Thom. Było bardzo brzydkie, a w dodatku miało coś nie tak z jednym okiem. Nie dość, ze urody mu natura poskąpiła to jeszcze dała mu pokręcony charakterek. Kaczątko dorosło. Dalej było brzydkie, dalej miało dziwny charakter, ale było już łabędziem... Czarnym Łabędziem... Śpiewającym łabędziem... I to śpiewającym w taki sposób, że strasznie trudno zrozumieć co śpiewa, ale robił to pięknie. Thom założył z paroma innymi przedstawicielami drobiu: kurczakiem Edem, rodzeństwem kaczek Colinem i Jonnym oraz indykiem Philem zespół i byli „radiogłowi”. Żyli sobie razem dobrze i powodziło im się. Inne zwierzęta na podwórku lubiły ich piosenki, nawet sam Gospodarz je nucił od czasu do czasu.. Jednak nadszedł taki dzień kiedy Thom postanowił, że bycie „radiowągłową” jest fajne, ale spróbował by czegoś na własną rękę. Tak też uczynił.

Dla tych nieuświadomionych mowa jest jak najbardziej o solowej płytce Thoma Yorke’a, która wydana została w 2006 roku pod tytułem The Eraser. Parę miesięcy później dziewięc utworów z albumu uzupełniono o EP-ke „Spitting Feathers” zawierającą b-side’y z dwóch singli: "Harrowdown Hill" i "Analyse", a wszystko wieńczy „The Eraser Remixed”, czyli jak sama nazwa wskazuje zremiksowana wersja utworów z „podstawowej płyty”. Podczas prac nad „The Eraser”, pan „oczko” był widocznie cały czas pod wpływem wydanych wcześniej z Radiohead „Kid A” i „Amnesiac”, lecz to co słychać na krążku jest jeszcze mocniej oparte na elektronice. Wszystkie piosenki maja bardzo osobisty charakter moim zdaniem. W tekstach Thom ujawnia swoje zaangażowanie polityczne („Harrowdown Hill”) oraz jak zwykle mase przemyśleń na temat samych ludzi, uczuć nimi kierujących jak i świata w ogóle. To w jaki sposób przepływa przez palce czas w „The Colck” staje się prawie namacalny. Frustracja zawarta „Black Swan” zmusza do powtarzania jak mantrę razem z Tohomem wersu „This is fucked up” (równie dobrze moim zdaniem pasuje „To jest chujnia”), a jakby tego było to kiedy śpiewa on „I’m black swan” nie można się powstrzymać przed wyobrażeniem go sobie jako ogromnego czarnego łabędzia. „And It Rained All Night” sprawia, że wyraźnie słyszy się miarowe stukotanie deszczu o szybę niezależnie od aury jaka panuje w rzeczywistości. Jednak jeśli tylko nie ma się ochoty na zadawnie sobie filozoficznych pytań to wystarczy tylko przestać wsłuchiwać się w słodkie bełkotanie Thoma i cieszyć się z misterium jakie daje słuchanie samej muzyki skomponowanej i nagranej z klasą do jakiej przyzwyczaił już odbiorców kompozycjami Radiohead (tkwi w tym duża zasługa „etatowego” producenta Nigela Godricha pracującego zarówno przy wszystkich płytach radiogłowych jak i przy The Eraser). Można by długo opisywać, porównywać jego wcześniejszych dokonań wraz z zespołem, do innych wykonawców, ale trzeba po prostu usłyszeć jak śpiewa „Czarny Łabędź” solo i tak jak z „Radiogłowymi”. Dodam na sam koniec, że warto zwrócić uwagę na okładkę, która jak dla mnie w pełnej krasie jest absolutnie rewelacyjna.

A jaki jest ciąg dalszy bajki o „Czarnym Łabędziu”? Tego będzie można się dowiedzieć w najbliższym czasie, bo po wydaniu w ubiegłym roku przez stadko drobiu „In Rainbows” (które już niedługo opisze) pracują nad następną płytką.

Thom Yorke- The Eraser (2006)

  1. "The Eraser" – 4:55
  2. "Analyse" – 4:02
  3. "The Clock" – 4:13
  4. "Black Swan" – 4:49
  5. "Skip Divided" – 3:35
  6. "Atoms for Peace" – 5:13
  7. "And It Rained All Night" – 4:15
  8. "Harrowdown Hill" – 4:38
  9. "Cymbal Rush" – 5:15