sobota, 5 grudnia 2009

"Trzaski w rytmie hip-hop..."

Moja sympatia do artystów nagrywających dla Warp Records bądź Ninja Tune trwa już od dość długiego czasu. To dwa z najbardziej rozpoznawalnych labeli wydających alternatywną muzykę elektroniczną, ale istnieje jeszcze jedna wytwórnia posiadająca dość podobną renomę i sławę co te wspominane wyżej, mowa o należącym do Mike’a Paradinasa (znanego jako µ-Ziq) - Planet µ. Jednak zdarzyło się tak, że do tej pory jakoś nie miałem przyjemność zbytnio zagłębić się w pozycje na ich katalogu wydawniczym.

Zupełnie niedawno i przez całkowity przypadek wpadłem na wykonawcę, który zachęca mnie do eksploracji wydawnictw tej wytwórni. Artystą tym jest Amerykanin ukrywający się pod pseudonimem edIT. Jego płyta Crying Over Pros for No Reason wywołała niemałą konsternacje u mnie, a to za sprawą swojej oryginalności. Słychać na niej bardzo specyficzną mieszankę hip-hopowych beatow wzbogaconych o glitchową osnowę, to tak jakby Telefon Tel Aviv zaczęli nagrywać z DJ Shadow’em . Można też powiedzieć, że jest to instrumentalny hip-hop, ale póki ja sam nie jestem przekonany do tego gatunku to nie zamierzam wrzucać edIT’a i np. takiego Flying Lotusa do jednego worka (przy calej mojej sympatii dla Warp Records uważam, że Flying Lotus jest mocno przereklamowany).

Przechodząc do sedna, płyta ta jest niezwykle łatwa w odbiorze jak na elektroniczne standardy. Kawałek Ants od razu stała się moją obsesją. Wprawdzie komuś nieprzywykłemu do glitchowych brzmień pewnie nie przypadnie do gustu, aczkolwiek ja od pierwszego przesłuchania polubiłem ten longplay. Nie mogę natomiast powiedzieć, że jest wybitny. Utworom jakie można na nim usłyszeć trochę jednak brakuje do takiego miana, aczkolwiek na pewno mają w sobie ogromne pokłady oryginalności, bo wcześniej nie było mi dane słyszeć czegoś zbliżonego brzmieniem do dokonań edITa . Godnym uwagi jest również fakt, że wszystkie kawałki są utrzymane w dość melancholijnym i lirycznym nastroju, a najlepszym na to przykładem jest chyba kompozycja Twenty Minutes z partiami gitary (pojawiającymi się również w innych utworach) zakopanymi jednak dość głęboko pod warstwą trzasków i zgrzytów mimo wszystko nie, aż tak głęboko by nie można było ulec jej oddziaływaniu. Sprawia to, że krążek nadaje się wprost idealnie do słuchania w zimowe wieczory i może właśnie przez takie jego powiązanie z aktualną porą roku tak łatwo go polubiłem. Największym atutem jest na pewno niepowtarzalność słyszanych dźwięków sprawiająca, że najprawdopodobniej będę sięgał po ten krążek w przyszłości. Jednocześnie z całą stanowczością mogę stwierdzić, że to jedno z moich największych muzycznych odkryć ostatnich miesięcy.

Tak zupełnie na marginesie to okładka tej płyty swoją kolorystyką wprost idealnie pasuje do tego bloga.



  1. Ashtray- 4:15
  2. Ants- 4:03
  3. Laundry- 5:45
  4. Situps Pullups- 5:16
  5. Dex- 4:28
  6. Twenty Minutes- 4:42
  7. Screening Phone Calls- 2:48
  8. Mop Head- 3:23
  9. LTLP- 3:15
  10. Mildew- 1:03

czwartek, 5 listopada 2009

"W poszukiwaniu El Dorado..."

Fiński muzyk Sasu Ripatti znany mi jest nie od dziś, zarówno pod pseudonimem Luomo, którym podpisuje swoje bardziej klubowe aranżacje jak i pod aliasem Vladislav Delay odpowiadającym za  ambientową i minimalistyczną część jego twórczości. Ponadto znany jest również jako Uusitalo, Conoco i Sistol.  Rozległość gatunków, z którymi fin flirtuje przyprawia o prawdziwy zawrót głowy. Jego muzyka różni się stylistycznie nie tylko w zależności od pseudonimu pod którym wydaje, ale w obrębię każdego z jego alter-ego można również dostrzec  zmiany jakie zachodzą z płyty na płytę (jego eklektyzm najlepiej chyba wyraża fakt, że jako człowiek który zaczynał muzykowanie od gry na perkusji w zespole jazzowym teraz tworzy szeroko postrzeganą elektronikę).

Nie tak dawno miała miejsce premiera jego najnowszego albumu Tummaa wydanego pod szyldem Vladislav Delay. Jest to krążek, na którym Sasu przekracza kolejne granice. Jego muzyka z ram glitchu i ambientu przenosi się w tereny czysto eksperymentalne. Przy czym frywolność tych dźwięków nie jest na tyle pretensjonalna, aby mogła odstraszać potencjalnego słuchacza. Trzeba jednocześnie wyraźnie zaznaczyć, że jeśli ktoś jest przyzwyczajony do dominującej formuły 3-4 minutowych utworów będzie się strasznie nudził bo średni czas trwania kompozycji na płycie wynosi przeszło 8 minut.  Oprócz  dźwięków generowanych przez syntezatory, obecne są na albumie również żywe instrumenty: fortepian, klarnet, saksofon i perkusja, za którą zasiada sam Władek (jak widać skład jednoznacznie kojarzący się z jazzowym rodowodem).

Płyta zdaje się być podzielona na dwie części. Pierwsze 3 utwory to te opierające się głównie na improwizacji, może lekko chaotyczne. Przesycone niezrównaną ilością bardzo inwazyjnych dźwięków. W tym szaleństwie jest jednak metoda, bo to co następuje potem jest prawdziwym ukojeniem. I nie mam na myśli tu tego, że  jakkolwiek początek jest irytujący lub niestrawny, po prostu najbardziej awangardowy.  Przełomowa pozycja to najkrótszy na płycie utwór Musta Planeetta, który jest chyba najspokojniejszy, ale zaraz za nim czai się iście transowe Toive z miarowym i marszowym rytmem, który powoli ewoluuje by w końcu przerodzić się w dziką (jak na standardy płyty) ferie dźwięków. Tytułowy utwór jest za to chyba najbardziej harmoniczny i dopracowany gdyby nie ingerujące w jego melodię różnorakie perkusjonalia mógłby być muzyką relaksacyjną. Ostatnia scieżka- Tunnelivisio jest bardzo tożsama  z jazzem w jego najbardziej awangardowej formie, krótkie fortepianowe wstawki uzupełnione linią basu imitującą poniekąd kontrabas, a do tego wplecione oczywiście różne elektroniczne przeszkadzacze.

Płyta ta na pewno nie należy do łatwych w odbiorze o ile nie obcowało się wcześniej z ambientem. Co i tak nie daje gwarancji na zrozumienie przez swoją drugą, czysto eksperymentalną stronę. Trzeba przedzierać się przez dżunglę jego dźwięków, żeby dotrzeć do tego co w nim najlepsze, zupełnie jak konkwistadorzy przeszukujący lasy Ameryki Południowej w poszukiwaniu El Dorado. Jednocześnie rytm który wypełnia wszystkie kompozycje, choć nie zawsze można go dosłyszeć ,to jednak jest mocno wyczuwalny. Sprawia, że człowiek wpada w swoistą hipnozę i daje się uwieść dźwiękom aranżowanym przez Vladislava. Ten dziwny dualizm formy jest szalenie intrygujący i nawet jeśli płyta sama w sobie nie przypadnie komuś do gustu, warto po nią sięgnąć z czystej ciekawości, by poza nieco trudnym do przyswojenia kształtem móc się zachwycić mrocznym klimatem fińskiej nocy polarnej rozświetlonej przez wielobarwną zorzę równie zmienną i w pewien sposób nieprzewidywalną co kompozycje Vladka co stanowi jednak największe piękno.

Sasu Ripatii udowadnia tym albumem, że jest muzykiem absolutnym, a jego kompozycje przypominają śnieg , który z daleka jest jedynie rażącą białością, ale gdy mu się przyjrzeć bliżej z perspektywy każdego pojedynczego płatka, misterna sieć krystalicznych struktur zachwyca swoją złożonością i pięknem. Cały ten zachwyt sprawia, że śmiało mogę powiedzieć, iż dla mnie jest to zdecydowanie jedna z najlepszych płyt tego roku.


Vladislav Delay- Tummaa (2009)


  1. Melankolia- 10:58
  2. Kuula (Kiitos)- 09:02
  3. Mustelmia- 08:13
  4. Musta Planeetta- 05:11
  5. Toive- 11:09
  6. Tummaa- 10:19
  7. Tunnelivisio- 11:16

środa, 4 listopada 2009

"Pod latarnią..."

W ostatnim czasie brak mi płyt, które były by godne, abym mógł je umieścić na blogu. Potrzeba pisania jednak jest cały czas żywa stad powstanie tego tekstu.

Słów parę o Behemocie i Chylińskiej. Ostatnio z wszelkich mediów bombardowany jestem kolejnymi newsami o tym co to Nergal wyczynia z Doda, albo jaka to płyta Chylińskiej nie jest. Te dwie sprawy mają ze sobą więcej wspólnego niż można by się było spodziewać. Obie łączy latarnia pod którą znaleźli się ich bohaterowie zaczynający uprawiać najstarszy zawód świata.

Nergal- ikona zła, dla wielu antychryst we własnej osobie nagle w niewyjaśnionych okolicznościach rozpoczyna związek z różową do szpiku kości Dodą. Rabczewska ma w sobie tyle mroku i zła ile może mieć co najwyżej beza, do tego pomijając jej prawdziwy intelekt to poziom artystyczny jaki sobą reprezentuje stoi niewiele wyżej poziomu disco polo. Podczas gdy Behemota powiedzmy ze wcześniej osobiście jakoś ceniłem mimo, że w ich gatunku zupełnie się nie odnajduje (dość powiedzieć , że ich muzyka to dla mnie efekt zmixowania ze sobą odgłosów trawiennych z warkotem zepsutej piły mechanicznej, ale niektórzy potrafią w tym dostrzec jakąś głębię) to fakt, że są ponoć jednymi z najważniejszych światowych przedstawicieli gatunku był dla mnie powodem do swego rodzaju dumy. W chwili gdy jednak z undergroundu przeszli do mainstreamowych mediów, które zainteresowały się grupą niemal wyłącznie w kontekście związku Nergala i Dody stali się dla mnie nikim innym jak artystycznymi prostytutkami. I pozostaje bez znaczenia jakiej jakości jest ich aktualna płyta, bo posunięcie się do tak taniego zagrania marketingowego jest iście żałosne.

Chylińska z kolei proces prostytuowania się przechodziła nieco mniej gwałtowniej niż Nergal, ale skutek jest równie szokujący i żenujący. Wielkim fanem jej twórczości nigdy nie byłem, ale jakąś sympatię zarówno do jej piosenek jak i osoby miałem. Była pewną alternatywa na tym polskim „rynku” muzycznym, który bardziej przypomina jednak małomiasteczkowe targowisko. W każdym razie Chylińska z pyskatej, niezbyt urodziwej dziewuchy mającej własne zdanie nagle stała się wampem, będącym jednak marionetką. Sam udział w programie „Mam Talent” jeszcze nie był niczym złym, ale jej płyta, w której z rockowej stylistyki przesiada się na ławeczkę z napisem „mało wybredna potupanka” już tak. Wywiady, w których Chylińska zapewnia, że to jak najbardziej jej własna płyta, taka dojrzalsza- gówno prawda. Chyba, że dojrzałością nazwiemy zrezygnowanie z ideałów na rzecz mamony.

Więc mamy dwa przypadki jak twórcy (przyjmijmy dla uproszczenia) alternatywni, ale jako stojący w opozycji do masowej muzyki potrafiący jednak jakoś wyżyć ze swojej twórczości robią rzeczy, które mają na celu jedynie powiększyć ciąg zer na ich kontach. O ile w przypadku Nergala jest to „tylko”, a może „aż” związek z „największą gwiazdą” rodzimej sceny muzycznej, o tyle Chylińska jest w fazie „lans permanentny”.

Może ten nieskładny teks jest nieco bezcelowy , ale jako wyraz mojego bólu egzystencjalnego spowodowanego opisywanymi przypadkami musiał powstać. Konkluzja jaka mi się nasuwa jako jego podsumowanie jest jedna i to jest moja rada dla Nergala i Chylińskiej (choć mam pełną świadomość, że żadne z nich tych słów tutaj nie przeczyta). Nie trzeba być super alternatywnym i niszowym artystą by ludzie Cie jakoś cenili, ale wystarczy dać najmniejszy oznak komercjalizowania się i fani się od Ciebie odwrócą.

środa, 16 września 2009

"Misz-masz..."

Moja pycha sprawiła, że postanowiłem stworzyć własną składankę piosenek. Nie chciałem stworzyć jakiegoś „The Best Of” tylko cos nieco nieprzeciętnego. Więc wpadłem na pomysł, że zbiore piosenki, które lubię, ale które są swoistymi perełkami bo nie zostały wydane na normalnych longplayach tylko jako b-sidey singli lub jako edycje limitowane. Po prostu zdobycie ich na nośniku fizycznym graniczy praktycznie z cudem, a jakość tych piosenek jest jednak na tyle duża moim skromnym zdaniem, że wypada je znać.

Z każdą z zamieszczonych tutaj piosenek wiąże się jakaś moja osobista historia, ale nie będę opisywał ich tylko postaram się przytoczyć to w jakich okolicznościach została nagrana i wydana poszczególna piosenka. Tak więc po koleji.

Nr. 1 Muse- Can’t Take My Eyes Out Off You
Wielu myśli, że orygninalnie wykonuje ją Frank Sinatra, tymczasem to niejaki Frankie Valli był pierwszy raz zaśpiewał ten utwór. Muse niemal 40 lat po premierze tej piosenki, podczas których to lat stała się ona istnym szlagierem postanowili zrobić z niej swój cover a efekt tej pracy umieścili na wydanej tylko we Francji i Japonii EP-ce pod tytułem „Dead Star/In Your Word”.

Nr. 2 Röyksopp- Were You Ever Wanted
Chłopaki “purchawkowcy” popełnili karygodny błąd nie umieszczając tej piosenki na normalnym wydaniu ich ostatniej płyty Junior. Tylko odbiorcy z Japonii mogli się nim cieszyć i wczuwać się w jego transowy i bardzo taneczny klimat, dodatkowo uprzyjemniony słodkim wokalem Lykke Li. Najbardziej żywiołowy utwór od Röyksopp jaki dane mi było poznać.

Nr. 3 Róisín Murphy- Off and On
Calvin Harris, który współpracował z Róisín przy nagrywaniu tego utworu nazwał ją „nieco walniętą” za to że nie umieściła go ona na swoim albumie Overpowered. Generalnie nie został on wydany nigdzie i tylko krąży sobie po sieci jako wyciek z sesji nagraniowej do owej płyty. Swoją własną wersje tej kompozycji przygotowała Sophie Elis Bextor i dopiero za jej sprawą stało się o nim głośno. Najlepiej o tym jaka jest ta piosenka powie chyba zdanie, że Kylie Minogue gdyby wyśpiewała ten utwór miałaby chyba dwukrotnie więcej zer na koncie.

Nr. 4 The Killers- Move Away
Piosenka napisana specjalnie na potrzeby soundtracku do filmu Spiker-Man 3 i na nim wydana, a poźniej jeszcze na składance Sawdust, która bez tej kompozycji powinna wylądować na śmietniku. Moim zdaniem ostatni godny uwagi kawałek nagrany przez tą formacje. To co w tej chwili sobą reprezentują graniczy bardzo blisko z Jonas Brothers. Mnie przykuła do tego kawałka świetna perkusja. Ronnie Vannucci jest naprawdę jednym z moich ulubionych perkusistów.

Nr. 5 The White Stripes- Black Jack Davey
Niemal trzystusetletnia ballada szkocka, zagrana przez Białe Paski z charakterystyczną im werwą. B-side z przełomowego dla TWS singla Seven Nation Army. Taki singiel z TAKIM utworem na swojej drugiej stronie MUSIAŁ odnieść sukces.

Nr. 6 Björk- Scary
Cudownie skomponowana piosenka, której główny urok tkwi w dźwiękach klawesynu. Jeden z lepszych w ogóle utworów Björk wydany jedynie na płycie z singlem Bachelorette. Niemiłosiernie słodka melodia kontrastująca z niemal przejmująco smutnym tekstem.

Nr. 7 Radiohead- Bishop’s Robes
Generalnie uwielbiam wszystkie piosenki Radiohead, więc gdy pierwszy raz usłyszałem tą nie byłem w ogóle zdziwiony, tymbardziej że pochodzi on z singla Street Spirit (Fade Out). Nie jest to może ich najlepszy b-side na pewno godny polecenia.

Nr. 8 Husky Rescue- New Light of Tomorrow (Bonobo Remix)
Przez samą sympatię do Bonobo warto zapoznać się z tym utworem. W niepoprawionej wersji i tak jest wystarczająco piękny, ale pan Simon Green wycisnął z tej kompozycji fińskiej grupy Husky Rescue jeszcze więcej. Remiks ten został umieszczony na albumie Remixes and Rarities ze zmienionymi wersjami piosenek formacji. (W tym miejscu nie moge sobie jednak pozwolić, żeby nie wtrącić jednego bardzo osobistego zdania. Ta piosenka kojarzy mi sie z jedną bardzo ważną dla mnie osobą i przedewszystkim dlatego tak ją lubie.) 

Nr. 9 Damien Rice- 9 Crimes (live at radio3fm)
Grana wyłącznie na gitarze akustycznej wersja tego utworu zarejestrowana na żywo. Bez wsparcia urzekającego głosu Lisy Hannigan wyłącznie solo Damien. Jednak brak drugiego wokalu zupełnie nie przeszkadza bo nadrabiane jest to cudownie załamującym się z przejęcia głosem Damiena.

Nr. 10 Kate Havnevik- Se Meg
Słuchając tej piosenki zawsze przypomina mi się Sigur Rós bo klimat jest bardzo podobny. Zaśpiewana po w jej języku ojczystym- norweskim piosenka stanowi wyjątek w anglojęzycznym dorobku Kate i można ją znaleźć jedynie na norweskiej wersji jej jak do tej pory jedynego albumu Melankton. Prawdziwa perełka wśród innych bardziej popowych kompozycji na tym wydawnictwie

Nr. 11 Porcupine Tree- Buying New Soul
Tym czym dla Led Zeppelin jest Stairway To Heaven tym dla Porcupine Tree jest ta piosenka. W pełnej niemal dziesięcio i pół minutowej wersji jest przejmująco epicką opowieścią idealną na jesienne wieczory. Jedna z moich ulubionych piosenek tej grupy, która znalazła się w pełnej wersji dopiero na krążku Recordings zawierającym „odpady” z wcześniejszych sesji nagraniowych.


P.S. Po napisaniu tego tekstu i zuploadowaniu już spakowanych piosenek zauważyłem pewien mój mały błąd. Piosenka Björk powinna mieć przypisany numer 6 natomiast ja przez pomyłkę nadałem jej numer 2. Na szczęscie ten błąd można łatwo naprawić.

Musical Oracle- My Music Vol. I (B-Sides and Outtakes)



  1. Muse- Can't Take My Eyes Off You- 3:31
  2. Röyksopp- Were You Ever Wanted- 5:37
  3. Róisín Murphy- Off and On- 3:30
  4. The Killers- Move Away- 3:50
  5. The White Stripes- Black Jack Davey- 5:06
  6. Björk- Scary- 2:39
  7. Radiohead- Bishop's Robes- 3:23
  8. Husky Rescue- New Light of Tomorrow (Bonobo Remix)- 5:20
  9. Damien Rice- 9 Crimes (live at radio3fm)- 3:00
  10. Kate Havnevik- Se meg- 5:11
  11. Porcupine Tree- Buying New Soul- 10:27

wtorek, 1 września 2009

Cytadela Zdobyta!

Teraz gdy już opadły emocje i strzepałem z siebie resztki kurzu mogę powiedzieć śmiało, że byłem na koncercie swojego życia. Radiohead udowodnili mi ze uwielbienie jakim ich darze nie jest w żadnym razie bezpodstawne. To jak się zaprezentowali tak naprawdę wymyka się wszelkim opisom, bo chociaż poszczególne emocje takie jak zachwyt czy euforia maja nazwy w naszym języku swoje nazwy to już mieszanka wszystkich odczuć, które przeżywałem na raz podczas każdej sekundy koncertu pozostaje ciągle nienazwana. Ten kolaż uczuć był na tyle osobliwy, że pozbawił mnie praktycznie przysłowiowych „ciar na plecach”. Podejrzewam ze mój system nerwowy był na tyle przeciążony odbieraniem bodźców i panowaniem nad tym żeby emocje nie rozsadziły mej cielesnej powłoki od środka, że po prostu nie był w stanie podołać wytworzeniu przyjemnego mrowienia w okolicy łopatek.

Trzeba wspomnieć na pewno jedno. Ten koncert to nie było teatralne przedstawienie. Nie było tu blichtru, konfetti sypiącego się tonami, sztucznych ogni, cekinów. Skromna, ale sugestywna oprawa wizualna jaką była udekorowana scena (czyli rzędy wysokich na kilkanaście metrów świecących różnobarwnie słupów wypełnionych diodami LED) tak naprawdę nie przyciągała w ogóle mojego wzroku. Nie potrzeba było wielkich telebimów (których i tak nie było za wiele, a z tego co zdążyłem zauważyć ludzie usytuowani w najdalszym sektorze musieli mocno wytężać wzrok aby cokolwiek nawet na telebimach zauważyć) muzyka w zupełności wystarczała. Nie jestem może audiofilem i ciężko mi jest oceniać jakość samego dźwięku, ale moim uszom wydało się, że fale generowane przez głośniki były wprost idealnie zestrojone dając piorunujące wrażenie. Mówiąc prostymi słowami nie miałem okazji uczestniczyć w lepiej nagłośnionym koncercie. 

Gdyby nawet wizja lub fonia zawiodła ten występ na pewno byłby równie udany. Wyczekiwanie na pojawienie się ponownie na polskiej ziemi Radiohead trwało długie piętnaście lat. Nie sprawiło to wcale, że fani zadowolili by się byle czym. Wręcz przeciwnie- wyostrzyło to ich apetyty i nadzieje na koncert dekady. Thom i reszta bez zastanowienia podnieśli tą rękawice oczekiwań rzuconą im w twarz i wyszli ze starcia z wygłodniałym tłumem w pełni zwycięsko zdobywając poznańską Cytadelę bez ani jednego wystrzału.

Nie mogli zagrać lepszej listy utworów. To po prostu byłoby technicznie niemożliwe, bo koncert musiałby trwać przeszło trzy godziny zamiast zaplanowanych dwóch. Można narzekać, że nie zagrali Knives Out, A Wolf At The Door, czy z jednego z mniej znanych, acz równie dobrych utworów jak choćby Peary*. Zagrali jednak Creep. Tą jedną piosenką zamknęli usta wszystkich malkontentów. Chociaż nawet ja sam cierpię nieco na przesyt tym utworem, a chłopaki z kapeli muszą go wprost nienawidzić, to zarówno ja jak i niemal wszyscy zebrani na koncercie ludzie gromkim chórem wyśpiewaliśmy cały tekst tej piosenki i każdy był wniebowzięty.

I dopiero teraz słuchając bootlegu z tego koncertu zaczynam wierzyć, że naprawdę byłem tam stojąc dziesięć metrów od sceny i patrząc na sceniczne wygibasy Thoma, bo to przeżycie w tamtej chwili wydawało mi się tak wspaniałe, że powątpiewałem w jego realność. Jako najbardziej banalne, ale i trafne podsumowanie tego koncertu nasuwa mi się parafraza jednego z tekstów Radiogłowych- „Everything was in a Right Place”. Było tak jak miało być.

RA D IOHEA_D @ POZnan* dla Ziemi (Part 1)

RA D IOHEA_D @ POZnan* dla Ziemi (Part 2)

  1. Intro - 1:07
  2. 15 Step- 4:50
  3. There There- 5:52
  4. Weird Fishes/Arpeggi- 5:41
  5. All I Need - 4:09
  6. Optimistic - 4:35
  7. 2+2=5 -3:34
  8. Street Spirit (Fade Out) - 4:33
  9. The Gloaming - 4:09
  10. Myxomatosis - 4:24
  11. Paranoid Android - 6:42
  12. Nude - 4:21
  13. Videotape - 5:14
  14. Karma Police - 5:56
  15. Bangers + Mash - 3:50
  16. Bodysnatchers - 4:19
  17. Idioteque - 5:18
  18. Everything in Its Right Place - 6:12
  19. You and Whose Army? - 3:49
  20. These Are My Twisted Words - 5:55
  21. Jigsaw Falling into Place - 4:35
  22. I Might Be Wrong - 4:39
  23. The National Anthem - 5:41
  24. Reckoner - 5:05
  25. Lucky - 4:55
  26. Creep - 4:19

piątek, 21 sierpnia 2009

"Cebula ma warstwy..."

Dubstep do niedawna był dla mnie pojęciem niemal zupełnie nieznanym. Właściwie po paru miesiącach obcowania z tym gatunkiem muzycznym i tak dużo o nim nie potrafię powiedzieć. Wynika to pewnie trochę z faktu, że tak naprawdę ciągle się on rozwija i jeszcze nie wykrystalizował w pełni swojego jednorodnego brzmienia. Każdy wykonawca grający tą muzykę, którego do tej pory miałem okazję posłuchać różni się generalnie od siebie i moim zdaniem ciężko jest znaleźć między nimi wiele cech wspólnych. W śród tych artystów na moje głębokie uznanie zasłużył szczególnie jeden- Burial. Choć początki mojej znajomości z tym panem i jego płytą Untrue były dość trudne to jednak w końcu przełamałem lody i zapałałem do niego uwielbieniem.

Najtrafniejszym opisem tej muzyki wydaje mi się parafraza znanego cytatu z filmu Shrek: „Burial jest jak cebula. Cebula ma warstwy i Burial ma warstwy”. O co chodzi? A no o to, że po pierwszych paru przesłuchaniach płyty sądziłem, że każdy utwór brzmi na niej tak samo. Nie chodziło wyłącznie o klimat, tonacje, podobny rytm. Chodziło jak najbardziej o „całość”. Po za różnicami w tekście każdy kawałek był dla mnie kalką poprzedniego. Jednak uznałem, że jest jeden który był swoistą matrycą dla wszystkich kolejnych, mowa o Archangel- numerze dwa na tej płycie. W każdym razie po zajrzeniu parę warstw głębiej można dostrzec niuanse, które sprawiają, że z pozoru identyczne piosenki tak naprawdę różnią się od siebie.

Tak czy owak ciężko jest opisywać pojedyncze kompozycje na tym wydawnictwie, ponieważ jest to jeden z tych albumów, który jak najbardziej trzeba traktować jako całość. Przez cały czas gdy słucha się Untrue nie dostrzega się właściwie przerw między piosenkami. Nie dlatego, że są ze sobą połączone melodią, ale ponieważ Burial komponując je uzyskał efekt płynnie przechodzącego i ewoluującego rytmu złożonego ze zbliżonych do siebie brzmieniem dźwięków. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze fakt, że płyta odtwarzana na głośnikach czy na słuchawkach zawsze brzmi jakby to sąsiad z mieszkania obok słuchał muzyki a nie my sami. To zabieg jak najbardziej zamierzony i sprawiający niezwykle ciekawe doznania. Uzyskano to przez zastosowanie brzmiących gdzieś w tle różnych szmerów, trzasków, szelestów, zgrzytów do których czasami ciężko się jest dokopać rodzi to skojarzenia z takimi gatunkami jak ambient czy glitch. Ponad to wokale zmiksowane na najdziwniejsze sposoby stają się uzupełniać jakiekolwiek luki jakie mogły by powstać stając się tym samym swoistą fugą spajającą poszczególne elementy.

Każdy element tu do siebie idealnie pasuje budując mroczny i tajemniczy klimat, który mi łudząco przypomina atmosferę panujący na albumie Mezzanine nagranym przez Massive Attack. Właściwie można powiedzieć, że słuchanie tego albumu za dnia mija się z celem, bo tylko nocą można odkryć pełnie jego brzmienia, kiedy to nagle każdy cień w pobliżu zdaje się drżeć do rytmu i budować nastrój. Nie jest to jednak płyta depresyjna, więc nie trzeba się obawiać, że jej słuchanie zepsuje humor.

Tak czy owak to poznanie tej płyty jest obowiązkiem każdego kto chce być na bieżąco z aktualnymi trendami bo scena dubstepowa w UK rozrasta się z dnia na dzień, a w Polsce coraz wyraźniej zaczyna kiełkować i wedle wszelkich prognoz w niedalekiej przyszłości ten nurt osiągnie bardzo dużą popularność na jeszcze szerszą skale niż do tej pory.


  1. "(untitled)" - 0:46
  2. "Archangel" - 3:58 
  3. "Near Dark" - 3:54
  4. "Ghost Hardware" - 4:53
  5. "Endorphin" - 2:57
  6. "Etched Headplate" - 5:59
  7. "In McDonalds" - 2:07
  8. "Untrue" - 6:16
  9. "Shell of Light" - 4:40
  10. "Dog Shelter" - 2:59
  11. "Homeless" - 5:20
  12. "UK" - 1:40
  13. "Raver" - 4:59

sobota, 15 sierpnia 2009

Kolejka górska...

Przyznając się szczerze to znam tego artystę od przeszło miesiąca, ale zdążył on już od tego czasu wywrzeć na mnie kolosalne wrażenie i stał się dla mnie kimś równie ważnym w moim muzycznym świecie jak Amon Tobin. Eklektyzm muzyki przez niego nagrywanej jest iście przytłaczający, a ogrom tego zjawiska można usłyszeć na najnowszej płycie. Mowa o Chrisie Clarku i jego zamykającym trylogię albumie Totems Flare, w której skład oprócz niego wchodzą również longplaye Body Riddle (2006) i Turning Dragon (2008) . Śmiało mogę powiedzieć ze moim skromnym zdaniem jest to pretendent do tytułu płyty roku.

Łatwość z jaką została połączona chwytliwość melodii i zaskakującymi zmianami klimatu jest godna podziwu. Przez ani sekundę na tym trwającym czterdzieści pięć minut krążku nie można zaznać uczucia nudy. Zadbały o to czyhające za każdym rogiem majestatyczne i brzmiące złowróżbnie syntezatory czasami balansujące na granicy kakofonii. Nie są one jednak na tyle przerażające, aby zniechęcić słuchacza do kolejnego odsłuchania. Daje to wszystko efekt jakby jechało się na kolejce górskiej. Po chwilach powolnego wznoszenia się następuje nieoczekiwana seria zakrętów, beczek, pikowania w dół powodującego mdłości, ale serwowany jednocześnie przy tym zastrzyk adrenaliny powoduje znakomite samopoczucie. I choć za pierwszym razem ma się ochotę zatrzymać wagoniki kolejki to po skończonej jeździe ma się pragnienie przeżycia tego po raz kolejny. Nie słychać tu jednak jedynie syntezatorów. Pojawiają się również i panino (na zakończenie Totem Crackjacker) oraz gitara akustyczna (Absence)

Pomijając emocjonalne przeżycia wywoływane przez muzykę to każdy esteta-audiofil będzie zachwycony poziomem w jakim krążek został wyprodukowany przez samego Clarka. Co więcej jest on również autorem tekstów i ich wykonawcą na płycie. I choć jego głos jest poddany starannej komputerowej obróbce co nadaje mu nieskończoną ilość brzmień. Pojęcie Intelligent Dance Music dzięki takim kompozycją jak Growls Garden, Rainbow Voodoo czy Future Daniel zyskuje całkiem nową definicje. Zdezorientowany słuchacz ma problemy z określeniem czy te kawałki mają w sobie więcej inteligencji czy więcej taneczności. Wszystko hipnotyzuje, uwodzi, otumania, wstrząsa i przysparza o gęsią skórkę. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest zamykające płytę akustyczne Absence stanowiące swoisty hamulec bezpieczeństwa przed przeciążeniem receptorów słuchowych.

Warp Records jak potocznie wiadomo jest wyznacznikiem bardzo wygórowanych standardów muzycznych, a póki za sprawą tej wytwórni będą ukazywały się ciągle albumy takie jak Totems Flare to opinia ta będzie żyła jeszcze długo.

  1. Outside Plume - 4:21
  2. Growls Garden - 4:59
  3. Rainbow Voodoo - 4:36
  4. Look Into The Heart Now - 4:02
  5. Luxman Furs - 4:08
  6. Totem Crackerjack - 5:21
  7. Future Daniel - 4:09
  8. Primary Balloon Landing - 1:17
  9. Talis - 3:07
  10. Suns Of Temper - 5:40
  11. Absence - 3:10