poniedziałek, 30 marca 2009

"Róża Zwycięstwa..."

Islandia, kraj który przez swoje położenie geograficzne i trudne warunki klimatyczne pozostawał na uboczu cywilizacji. W żadnym wypadku nie można powiedzieć, że jest to kraj zacofany z tego powodu. Bardziej pasuje stwierdzenie „nieskażony wadami naszego świata”. Ta wyspa stoi tak bardzo na uboczu, że do tej pory jest tam wiele miejsc, które nie zostały tknięte przez człowieka. Ten niezwykły kraj stanowi jakby portal. Do innego świata, a może nawet do innego wymiaru. Portal przez, który do nas śmiertelników wydostaje się muzyka niebios. To jak dla mnie jedyne wytłumaczenie fenomenu islandzkiego przemysłu fonograficznego, bo jak na kraj który liczy ledwie 300 tyś mieszkańców to jest wybitnie duże zagęszczenie zespołów muzycznych rozpoznawalnych na całym świecie.

Jedną z tych muzycznych ikon Islandii jest zespół Sigur Rós. Nazwa ta oznacza tyle co „róża zwycięstwa” i bez wdawania się w jej etymologie nie potrafię sobie wyobrazić innej nazwy dla zespołu, który brzmi w ten sposób. Nie wyobrażam sobie również innego miejsca na ziemi gdzie mogłaby taka grupa powstać. To co grają jest najlepszą muzyczną ilustracją Islandii jaką tylko można sobie wyobrazić. Najbardziej „fachowe” określenia, które pasują to post-rock i ambient , ale to o wiele za mało. Światową sławę zdobył po tym jak Radiohead zdecydowali się, aby rozpoczynali ich koncerty (i jest to kolejny wielki wkład Radiogłowych w historie muzyki).

Najbardziej niezwykłym albumem w ich dorobku jest moim skromnym zdaniem płyta z 2002 roku której tytuł to ( ). Nie co innego jak tylko dwa nawiasy. Sam tytuł zdradza już, że obcuje się z czymś niezwykłym. Krążek zawiera osiem utworów, z których żaden nie ma oficjalnego tytułu. Samo to sprawia, że można się domyślać natury utworów. Wszystkie partie wokalne są zaśpiewane w wymyślonym przez muzyków języku zwanym „hopelandic” (nazwa powstała z połączenia angielskich słów „hope” i „islandic”) lub „volenska”. Nie jest to prawdziwy język, ponieważ to co wydaje się słowami jest wyłącznie zlepkiem sylab, tak ułożonym i zaśpiewanym, aby jak najlepiej pasować do melodii. W każdej z piosenek powtarzają się podobne wersy, czasami ucho może wychwycić jakieś podobieństwa do angielskich, lub islandzkich słów jeśli ktoś zna ten język. Niektórzy uważają to za język elfów (i chyba ta definicja najlepiej pasuje do jego opisania). Jest on jednak żadnego znaczenia. Gdyby jednak tak było to żadne tłumaczenia nie były by potrzebne, a nawet niepożądane. Każdy podczas słuchania potrafi samemu doskonale wyobrazić sobie co autorzy chcieli przekazać.

Wszystkie te kompozycje zawierają jakiś element mistyki, metafizyki, melancholii, absolutu, piękna i skondensowanego klimatu Islandii. Rozpoczynający płytę utwór, do którego fenomenalny teledysk zrealizowała Floria Sigismodi (mój ulubiony reżyser teledysków) jest wprost nie do opisania. Łagodny, wydaje się być po prostu kołysanką. Mógłby stać się śmiało hymnem Islandii. Klimat swoistej błogości utrzymuje się do czwartego utworu, który kończy się trwającą trzydziestości sekund ciszą. Jest to granica dzieląca płytę na pierwszą- spokojniejszą część i drugą- bardziej melancholijną. Album zamykają dwa bardzo interesujące utwory. Pierwszy z nich zwany „Piosenką Śmierci” jest bardzo przejmującym utworem, w którym senny początek przechodzi z wolna w dramatyczny niemal wykrzykiwany koniec. Podobnie jest z ostatnim utworem. Powolny wstęp przeradza się w prawdziwą orgię dźwięków, a gdy się kończy długo jeszcze pobrzmiewa w uszach dając oszołamiający efekt.

Jak i w poprzednich moich recenzjach nie mogłem w żaden sposób dokładniej oddać charakteru płyty. Jest to wynikiem i słabemu wykształceniu moich umiejętności i niepowtarzalności muzyki, którą staram się opisać. W tym przypadku było to o tyle utrudnione, bo ta płyta, zespół i kraj, z którego pochodzi tak głęboko zakorzenił się w mojej duszy, iż wydaje mi się, że stał się jej pełnoprawną częścią. Do tego ubogość polskiego języka w słowa mogące dokładnie opisać tą płytę przyprawiała mnie niemal o białą gorączkę.
Nie mogłem się dodatkowo skupić bo myślami przeniosłem się na szczt wygasłego wulkanu na Islandii i podziwiałem zapierającą dech w piersiach panoramę. Tak właśnie działa ten krążek. Jest doskonałym remedium na brak możliwości odwiedzenia Islandii. Więc jeśli kogoś nie stać na bilet, a cudowne zdjęcia tej wyspy mu nie wystarczają to powinien sięgnąć po to wydawnictwo. Zaś jeśli ten kraj nie budzi u kogoś żadnych emocji to po zapoznaniu się z tym albumem na pewno zacznie.


P.S. Ta sama osoba, która zapoznała mnie z Radiohead zrobiła to samo z Sigur Rós. Dziękuje Ci!

  1. Untitled #1 ("Vaka") – 6:38
  2. Untitled #2 ("Fyrsta") – 7:33
  3. Untitled #3 ("Samskeyti") – 6:33
  4. Untitled #4 ("Njósnavélin") – 7:33
  5. Untitled #5 ("Álafoss") – 9:57
  6. Untitled #6 ("E-Bow") – 8:48
  7. Untitled #7 ("Dauðalagið") – 12:59
  8. Untitled #8 ("Popplagið") – 11:44

Tytuły w nawiasach używane były używane przez członków zespołu podczas nagrywania płyty, aby łatwiej mogli się oni odnośić do poszczególnych kompozycji.


czwartek, 26 marca 2009

"Tak komputery to całkiem fajne urządzenia, są OK..."

Pisałem o Czarnym Łabędziu jakiś czas temu. Teraz nadeszła wreszcie pora, aby przedstawić dokonania całego „drobiu” jaki się wokół niego kręci. Pisanie dokładnie o tym, że miałem po raz kolejny gigantyczny problem z wyborem płyty chyba jest niepotrzebne.  W każdym razie postawiłem na chyba najbardziej przełomową w ich dorobku OK Computer z 1997 roku, która bardzo znacząco różni się od dwóch ją poprzedzających. Jej inność chyba najłatwiej odda stwierdzenie ze dzięki niej Radiohead stało się zespołem rockowym pełną gębą, podczas gdy na poprzednich Pablo Honey i The Bends raczej brzmieli brit-popowo (szczególnie na debiutanckim albumie). 
Nieśmiało śmiem twierdzić, że jest to koncept album (zresztą nie tylko ja tak uważam), chociaż nie pasuje do dokładnej definicji tego zagadnienia. Jeżeli jednak przyjmiemy, że to prawda to jako tematykę całego krążka można przyjąć bolączki współczesnych ludzi z ogromnym naciskiem na wpływ technologii i globalizacji na ich życie, a także po części środków transportu przed, którymi Thom Yorke odczuwa nieukrywany lęk. 

Jeśli mam pisać szczerze to ten longplay nie jest przepełniony świetnymi piosenkami. Tak naprawdę to tylko połowy z nich da się słuchać bez żadnych zahamowań czy to estetycznych czy psychicznych. Nawet ja będąc wielkim fanem Radiohead nie lubię wszystkich piosenek z tego albumu. Tyle tylko, że ten album wywołuje największe emocje. Powoduje odmienne stany świadomości. Dobitnie sprawia, że chce się zastanowić nad życiem i to nie tylko własnym. Szczególnie słuchając Fitter Happier, które jest manifestem dotyczącym tego jak właściwie żyć wypowiadanym za pomocą syntezatora mowy. Co ma tak naprawdę mało wspólnego z piosenką jako taką. Karma Police mimo lirycznej wymowy i swoistej „delikatności” potrafi niczym szesnastotonowe kowadło spaść nagle z nieba i przytłoczyć swoim tekstem. W chwilach kiedy bywałem na zakrętach losu powtarzałem sobie „Karma Police… przyjadą w końcu.. muszą przyjechać wielkim pieprzonym radiowozem i naprawić wszystko, nie może wiecznie być źle” . Jeśli jeszcze mi było mało to włączałem Lucky. Jak mówią słowa tej piosenki „czuję, że moje szczęście się odmieni”. Pomimo tego, że stoi się na krawędzi życia to wiadomo, że będzie to „wspaniały dzień”. Trochę jest w tym ironii, trochę sarkazmu, ale nie można pozostać obojętnym wobec tak emocjonalnie zaśpiewanej i zagranej kompozycji. Z kolei Climb Up The Walls to chyba najlepiej zagrana piosenka. Z rozmachem, z "bólem istnienia" chciało by się rzec. Powoli nabierając tempa sprawia, że w kulminacyjnym momencie nie jest się w stanie ruszyć z wrażenia. Tuż po tym No Surprises, które jest chyba najspokojniejszym utworem na płycie i brzmi niczym kołysanka i w tej roli doskonale się sprawdza. Zupełnym tego przeciwieństwem jest Paranoid Android z początku kompaktu. Piosenka ta jest skomponowana w dość schizofreniczny sposób przez swoje ciągłe zmiany tempa i melodii nie wspominając już o tekście.

Patrząc na to co przed chwilą napisałem myślę sobie: „Na ile uchwyciłem ducha OK Computer? Może i uchwyciłem, ale dlaczego wydaje mi się, że tak chaotycznie to opisałem? Chaotycznie! No a jak inaczej da się opisać coś tak nieskładnie poukładanego?” Pytania się mnożą, ale nie odpowiedzi. Oto właśnie stan umysłu wywołany tym albumem. Nerwica, schizofrenia, depresja. Introwertyczność doskonała. Tak doskonała, że zakradła się do tego tekstu.

Więc jeśli ktoś ma na tyle odwagi lub, aż tak bardzo nieliniowy umysł, że uważa OK Computer za interesującą pozycję po tym co napisałem- to droga wolna. Mało kto stanie się fanem Radiohead po tej płycie. Mało kto zdecyduje się w ogóle jej słuchać po raz pierwszy nie mówiąc o kolejnych. A fakt ilości sprzedanych egzemplarzy wcale nie przeczy temu stwierdzeniu- oznacza to po prostu ze dużo na tym świecie jest dziwnych ludzi. Pomijając jednak stany psychiczne to ta płyta jest legendą czy to się komuś podoba czy nie i jeśli ktoś uważa się za melomana to powinien ją przesłuchać pomimo moich ostrzeżeń.





P.S. Przepraszam wszystkich, którzy nie zrozumieli tego co starałem się przekazać… Inaczej nie potrafiłem.

I dedykuję tą garstkę posklejanych liter osobie, dzięki której poznałem Radiohead i nie tylko ich. Przez co moje życie odwróciło się o 180 stopni. (Tak obiecałem przed laty, że Ci coś zadedykuje...)


Radiohead- OK Computer (1997)



  1. "Airbag" 4:44
  2. "Paranoid Android" 6:23
  3. "Subterranean Homesick Alien" 4:27
  4. "Exit Music (For a Film)" 4:24
  5. "Let Down" 4:59
  6. "Karma Police" 4:21
  7. "Fitter Happier" 1:57
  8. "Electioneering" 3:50
  9. "Climbing Up the Walls" 4:45
  10. "No Surprises" 3:48
  11. "Lucky" 4:19
  12. "The Tourist" 5:24

poniedziałek, 16 marca 2009

"Trzech rycerzy z Marsa..."

Po tym jak opisywałem albumy będące prawie kwintesencja muzyki elektronicznej w najróżniejszych jej wariantach to teraz dla wyrównania proporcji przygotowuje „cykl” związany silnie z muzyką rockową, ale nie tylko. Pierwszy krok już w poprzednim poście zrobiłem, a teraz przyszła pora na kolejny.

Muse... Zespół który przebojem wdarł się do mojej płytoteki i nie chce się już od dość długiego czasu z niej wydostać. Składa się jedynie z trzech panów, którzy jednak grają z siłą całej orkiestry symfonicznej. Miałem ogromny dylemat, którą ich płytę wybrać, ponieważ każda trzyma bardzo wysoki poziom, a szczególnie dwie ostanie mocno upodobałem i choć różnią się od siebie dość znacznie słucha ich się doskonale. Wiec kiedy już ograniczyłem opcje do: Absolution (nieco mrocznego, depresyjnego i obfitującego w dość ostre melodie jak na ten zespół) i Black Holes and Revelations (będące chyba najbardziej komercyjnym dokonaniem w twórczości zespołu), to wcale nie uprościłem sobie zadania. Jednak podjąłem w końcu decyzje i postanowiłem wybrać ten który najlepiej znam i od którego ja sam zacząłem z nimi swoją przygodę.

Chociaż na początku wspomniałem, że teraz będę się zajmował muzyką inna niż elektroniczna to może się wydać niekonsekwencją fakt, że wybrałem płytę, na której tak dużo elektroniki słychać. Dla Black Holes and Revelations musiałem zrobić taki mały wyjątek, bo po mimo popowego brzmienia właśnie tego albumu to Muse nadal są zespołem rockowym.

Mamy tu całą paletę różnych melodii od tych kiczowatego Starlight, przez bardzo taneczne Supermassive Black Hole i brzmiące łudząco podobnie do Depeche Mode Map of Proplematique, aż do finałowego przesyconego westernowym klimatem Knights of Cydonia. Wszystko zagrane zgrabnie, chwytliwy i przyjemny sposób, a jedynie teksty pozostają troszkę głupawe (nie licząc Map of Proplematique, które po prostu powala przejmującym, dość prostym tekstem).Wielu zagorzałych fanów nigdy nie powie, że ten krążek jest najlepszy w dorobku grupy. Ja też tego nie powiem, ale zdecydowanie jest najłatwiej przyswajalny. Wydawnictwo mocno odstaje stylem od poprzednich nagrań Muse i jest wręcz uważane za zdecydowanie najsłabsze. Coś w tym jest, ale to, że ta płyta może nie do końca udała się, a jednak odniosła tak wielki sukces chyba najbardziej oddaje poziom zespołu. I złośliwcy powiedzą , że to nie świadczy o jakości grupy tylko o dobrym rozreklamowaniu albumu i w tym również tkwi ziarno prawdy. Wszystkie wyżej wymienione przeze mnie utwory były singlami i nie da się zaprzeczyć, że doskonale wypromowały płytę, ale nie zachwycały świetnymi teledyskami tylko świetną muzyką. Są one zdecydowanie najlepszymi pozycjami na tej płycie i mimo, że można tam znaleźć jeszcze kilka godnych uwagi pozycji jak choćby otwierające krążek Take a Bow czy City of Delusion lub Exo-Politics to jednak wyraźnie pozostają one w cieniu.

Dochodząc do sedna to jeżeli chce się dokładniej poznać charakterystyczne dla Muse brzmienie, należy raczej sięgnąć po wcześniejsze albumy. Jednak Black Holes and Revelations nie może zostać pominięte bo z pewnością wyznaczył nowy rozdział w historii i brzmieniu grupy, który miejmy nadzieję, że zostanie poprawione wraz z tworzącym się właśnie kolejnym wydawnictwem. Gdy jednak usłyszy się Starlight czy Knights of Cydonia to jednak wcale nie traktuje się tego jak potknięcia Muse, a skoro takie „błędy” się podobają to reszta dorobku musi być o wiele lepsza i zapewniam, ze ten kto tak pomyśli się nie zawiedzie.


Muse- Black Holes and Revelations (2006)

  1. "Take a Bow" – 4:35
  2. "Starlight" – 3:59
  3. "Supermassive Black Hole" – 3:29
  4. "Map of the Problematique" – 4:18
  5. "Soldier's Poem" – 2:03
  6. "Invincible" – 5:00
  7. "Assassin" – 3:31
  8. "Exo-Politics" – 3:53
  9. "City of Delusion" – 4:48
  10. "Hoodoo" – 3:43
  11. "Knights of Cydonia" – 6:06

piątek, 13 marca 2009

"Jeżozwierzowe Drzewo..."

Nie wiedziałem jak zacząć tym razem pisanie. Z której strony przedstawić zespół, który tak wyraźnie odcisnął się złotymi zgłoskami na kartach historii muzyki XX w. Zespół który kręci się właściwie wokół jednego genialnego człowieka, który nie poprzestaje na dokonaniach tego jednego projektu i realizuje oprócz niego jeszcze parę, z których każdy jest innym spojrzeniem na muzykę, a ostatnio nawet wydał w pełni solową płytę. Zespół który ma powiązania z równie legendarnym King Crimson (które również kręci się wokół jednego człowieka- Roberta Frippa)

„Może rzucić jakiś niewybredny żarcik językowy na temat nazwy- tylko co może być zabawnego w jeżozwierzu?... Jeżozwierzowe Drzewo?... Jeżozwierz na drzewie?- nie to bez sensu”. Tak właśnie myślałem. No i nie doszedłem do żadnego konkretnego pomysłu. Więc przestając owijać w bawełnę- oto Porcupine Tree. Człowiekiem wokół, którego się kręci jest Steven Wilson, a oprócz niego znajduje się w zespole jeszcze trzech muzyków. Opisywanie wszystkich faz rozwoju tego zespołu począwszy od muzyki nawiązującej do dokonań klasycznego rocka psychodelicznego, a kończąc na ostatnich dziełach zbliżonych do metalu zajęło by mi zbyt wiele czasu więc przejdę do samego sedna.

Przyjąłem w moich tekstach, że polecam jedną płytę danego zespołu którą uważam za najlepszą/najciekawszą w jego karierze. I o ile miałem problem z wymyśleniem jak przedstawić ten zespół o tyle wybór płyty był dla mnie oczywisty, choć może się to wydawać trudnym zadaniem wiedząc, że w ich dorobku znajduje się 9 studyjnych albumów, oraz pokaźna ilość pobocznych wydawnictw. 

Krążek nazywa się In Absentia i została wydana w 2002 roku. Jest on dla grupy przełomowy, ponieważ słychać na nim początki metalowego brzmienia, którym aktualnie cechuje się grupa. Co mnie najbardziej zachwyca w niej? Odpowiedz brzmi „klimat”. Album jest tak spójny, skomponowany z charakterystyczna dla Wilsona dbałością o perfekcje- i choć zagorzali fani pewnie od razu wymienią jakikolwiek inny album jako lepszy przykład na tą spójność i perfekcje to właśnie ten sprawił, że pokochałem ów zespół. Zaczynając go słuchać odbywamy wspaniałą podróż. Pierwszy kawałek (Blackest Eyes), początkowe takty spokojne i już po chwili ruszamy z kopyta tylko po to by przesiąść się w następnym utworze do pociągu (Trains). Wolno i sentymentalnie tocząc się po szynach na samym końcu torów znowu w padamy w pęd zapewniony przez riff i rytm nadany przez perkusje. Wyskakujemy z wagonu i zostajemy połknięci przez „Usta z Popiołu” (Lips of Ashes) . Wędrując po układzie trawiennym przeżywamy kolejne perypetie by tuż pod sam koniec dostać się do serca i spowodować jego zawał(Heartattack in a Layby). Skutkiem tego odsłonimy duszę (Strip the Soul) i zabijemy wszystkich, tylko po to by zesłać na ziemie snop światła (Collapse The Light Into Earth)

Brzmi jak brednie szaleńca? To znaczy, że bardzo dobrze brzmi bo tak właśnie ten album się prezentuje. Można oszaleć od tych nagłych zmian z nostalgicznych balladek do ciężkiego metalowego uderzenia, ale w tym właśnie ten urok. I pierwiastek metalu tu zawarty jest tak doskonale wyważony że nie burzy nostalgii ballad. Piosenki wyżej przeze mnie wymienione stały się dla mnie wyjątkowe odkąd tylko poznałem ten album -czyli trzy lata temu- i od tamtego czasu ani na trochę nie spowszedniały mi mimo, że słucham tej płytki bardzo często szczególnie przy zasypianiu. I nie ma dla mnie nic piękniejszego niż kiedy mi się tylko zdarzy korzystać z pociągu i jednocześnie słuchać Trains. Więc jeśli ktoś jest głodny schizofrenicznej perfekcyjności godnej skrzyżowania Pink Floyd z Toolem to ten album jest dla niego.

Porcupine Tree- In Absentia (2002)


  1. Blackest Eyes (4:23)
  2. Trains (5:56)
  3. Lips of Ashes (4:39)
  4. The Sound of Muzak (4:59))
  5. Gravity Eyelids (7:56)
  6. Wedding Nails (6:33)
  7. Prodigal (5:35)
  8. .3 (5:25)
  9. The Creator Has a Mastertape (5:21)
  10. Heartattack in a Layby (4:15)
  11. Strip the Soul (7:21)
  12. Collapse the Light into Earth (5:54)

piątek, 6 marca 2009

"Wiatr i płodność..."

Amon Tobin- jak to enigmatycznie brzmi dla kogoś postronnego. Ja sam gdy pierwszy raz natknąłem się na to nazwisko byłem szczerze zmieszany. „Amon- jak można mieć imię jak staroegipski bóg wiatru i płodności”- to pierwsze co sobie pomyślałem. No ale po zapoznaniu się z jego obszerną dyskografią bardzo polubiłem dźwięki jakie tworzy. O poziomie jaki prezentuje swoją twórczością najlepiej chyba świadczy fakt , że nagrywa dla legendarnego londyńskiego labelu Ninja Tune i to między innymi dzięki niemu ta wytwórnia zyskała sobie taką renomę.

Jeśli ktokolwiek spotkał się z utworem który ukazał się nakładem tego wydawnictwa muzycznego może mieć dość ogólne wyobrażenie o stylistyce wyznawanej przez Tobina, bo wszystkich wykonawców skupionych pod egida Ninja charakteryzują zbliżone brzmienia. Jednak jakbym chciał własnymi słowami opisać to co on gra to musiał bym chyba napisać dość grubą książkę. Śmiało można nazwać to muzyką elektroniczną, ale przesączoną na wskroś elementami jazzu, ambientu, trip-hopu, IDM i w większości pozbawiona jakiegokolwiek wokalu. To połączenie daje bardzo dziwne efekty, a przez to czasami ściana dźwięków wydaje się być istnym chaosem. W tym szaleństwie jednak jest metoda. Jego muzyka stała się na tyle popularna, że poproszony on został o napisanie ścieżki dźwiękowej do gry komputerowej „Tom Clancy's Splinter Cell: Chaos Theory”. Jestem święcie przekonany, że fakt, iż producent tej gry ma swoją siedzibę w Montrealu gdzie pomieszkuje Tobin był tylko drobnym detalem, dzięki któremu jemu przypadło to zlecenie.

Pośród jego bogatego dorobku wyróżnia się moim zdaniem jedna płyta- Out from Out Where.
Jej klimat jest nie do opisania. Jest mroczna, przepełniona grozą, jakimś niepokojem. Jedenaście kawałków, które ją tworzą istnieją nierozerwalnie w swoistej symbiozie ze sobą i ciężko jest wyodrębnić pojedyncze utwory. Nie jest to jednak niewykonalne. Kompozycje takie jak „Verbal”, „Hey Blondie”, a w szczególności „Rosies” zapadają na długo w pamięć i chce się do nich wrócić kolejnej nocy spędzonej na słuchaniu tej płyty. Słychać tu najróżniejsze sample stworzone z partii smyczków, gitarowych akordów, pojedynczych słów, instrumentów perkusyjnych jak dzwoneczki czy cymbałki, a wszystko poszatkowane ostrym nożem na drobne kawałki, następnie przemielone i zgrabnie ułożone w całość. Raz jest bardzo bardziej dynamicznie, innym razem bardziej wzniośle lub prawie pompatycznie. Płyta ma bardzo różne strony i za każdym razem może dostarczyć nowych emocji. Stanowi ona doskonałą rozrywkę na długi czas. O ile tak specyficzna forma rozrywki, jak w wydaniu Tobina komuś odpowiada, bo trzeba powiedzieć śmiało, że to nie jest muzyka dla wszystkich i może od niej odrzucać. Ja osobiście miałem pewne kłopoty z jej dobrym przyswojeniem, ale w końcu mi się to udało i jestem teraz wprost zauroczony. Zachęcam każdego do odrobiny samozaparcia, aby poznać wspaniały dorobek twórczości tego muzyka.

Dziś po wielu godzinach spędzonych na słuchaniu płyt Tobina, jego imię nie wydaje mi się już idiotycznie. Pasuje do tego człowieka idealnie. Jak już wspomniałem staroegipskie wierzenia wymieniały Amona jako boga wiatru i płodności. Tobina i jego muzykę również można porównać do wiatru bo czasem jest łagodna, czasem przybiera postać huraganu i wydaje się zawsze być nieprzewidywalna, a jeśli chodzi o płodność… To osiem studyjnych solowych albumow nagranych w ciągu dziesięciu lat pracy artystycznej, z których każdy trzyma poziom wydaje mi się całkiem niezłym osiągnięciem. Tak więc chwała Ci Amonie- wietrze!

Amon Tobin- Out From Out Where (2002)


  1. "Back From Space" – 4:52
  2. "Verbal" – 3:55
  3. "Chronic Tronic" – 6:07
  4. "Searchers" – 5:45
  5. "Hey Blondie" – 4:31
  6. "Rosies" – 5:22
  7. "Cosmo Retro Intro Outro" – 4:07
  8. "Triple Science" – 4:48
  9. "El Wraith" – 5:59
  10. "Proper Hoodidge" – 5:25
  11. "Mighty Micro People" – 5:48

środa, 4 marca 2009

"No prawie jak Feel..."

Zaczynając pisać ten tekścik mocno się zastanawiam nad tym czy właściwie dobrze robie. Przecież sam sobie mówiłem- „stary nie ma takiej opcji żebyś kiedykolwiek komukolwiek ich polecił, oni są za słabi.. zbyt kiczowaci… żaden prawdziwy meloman tego nie tknie”. Do tego niedawno porównałem ich podczas rozmowy na ich temat do rodzimego Feela- porównanie troche pretensjonalne, wielu się pewnie z nim zgodzi, ja jednak w dalszej części tamtej rozmowy odwołałem to. Na dodatek dziś wracając spacerem do domu skąpany w jeszcze dość nieśmiałych promieniach zachodzącego słońca. Czując zbliżającą się nieuchronnie wiosnę usłyszałem w swoich słuchawkach ten zespół to po prostu oniemiałem. „No tak.. to jest prawdziwa wiosna.. fajka w dłoni, słońce na ryju, w uszach The Killers” to myśl jaka spadła na mnie tamtej pięknej chwili. 

Jeśli o nich nie słyszeliście to właśnie teraz usłyszycie. Kwartet pochodzi z Las Vegas- nie wyobrażam sobie by taki zespół jak oni mógł powstać w jakimś innym miejscu na świecie. Panowie mają bardzo krótki staż, a pomimo to osiągnęli już bardzo duży komercyjny sukces i spora część nastolatek w USA i UK ślini się pewnie właśnie do plakatu Brandona Flowersa (lider, wokalista i klawiszowiec grupy), który wisi nad ich łóżkami. Tak oto jest miara komercyjnego sukcesu. 

Jeśli miałbym komuś kompletnie nie znającemu się na „nowych trendach” muzycznych i nie wiedzącemu co oznacza indie wyjaśnić jak brzmi ten zespół to powiedziałbym coś takiego- „Bierzemy trzy części glam rocka, ale obcinamy mu najpierw kudły, dodajemy do tego jedną część punkowej zrywności pozbawionej jakiegokolwiek zabarwienia ideologicznego. Uzupełniamy słodkimi syntezatorami rodem z lat 80 i porządnie mieszamy. Podawać udekorowane "seksownym" wokalistą”. Tacy są właśnie The Killers, zupełnie jak szpanerski kolorowy drink z parasolką, który może być tak słodki, że aż mdli, ale jak się go już wypije i pozwoli mu się rozejść po żyłach, to od razu chce się ruszać na parkiet. Jedynym wyjątkiem w brzmieniu zespołu jest perkusja. Jako perkusista amator po prostu musiałem zwrócić na to uwagę. To co wyprawia Ronnie Vannucci siedzący za bębnami w zespole, może nie jest jakieś wybitne- daleko mu do Johna Bohnama- ale na pewno jest to najbardziej utalentowany członek zespołu. To on jest procentami alkoholu, w tym drinku. Nie jest on ani stara szkocka, ani prostacka wódka, to coś bardziej w rodzaju jakiegoś rumu- niezbyt wykwintne, ale można wypić na ekskluzywnym przyjęciu, a do tego mocno kopie i calkiem nieźle smakuje.

Mają na koncie trzy płyty studyjne: Hot Fuss (2004), Sam's Town (2006), Day & Age' (2008) oraz jeden „kosz odpadków”- Sawdust (2007)- na którym znalazły się b-side’y i parę nie publikowanych w ogóle utworów. Ta pierwsza jedynie zasługuje na wzmiankę, bo niestety panowie od czasu debiutu powoli toczą się po równi pochyłej, jeśli chodzi o jakość, ale jeśli chodzi o ilość sprzedanych płyt to nie mają na co narzekać.

Hot Fuss to naprawdę ciekawa płyta. Powtarzał bym się chcąc opisywać jak to wszystko brzmi dokładniej bo lepiej opisać charakteru muzyki jaką grają chyba nie da się, niż to co napisałem dwa akapity wyżej. Dodać trzeba tylko, że śmiało połowa płyty mogła by być mocnymi singlami. Do tego utwory: „Jenny Was A Friend Of Mine” oraz „Midnight Show” mają dla mnie pewną wartość sentymentalną.

Krótko podsumowując powiem, że jeśli komuś się podobają to dobrze, jeśli nie- też dobrze, ale wiosna to taki czas kiedy człowiek nie ma ochoty się mocno zagłębiać w jakieś cięższe brzmienia, a już tym bardziej teksty. Chcemy sobie żwawo maszerować w stronę słońca nie martwiąc się o nic i uśmiechać się od ucha do ucha. Z The Killers w słuchawkach wetkniętych do tych uszu staje się to bardzo proste do osiągnięcia, bo panowie pokazali pięknie swoją pierwszą płytą, że nie można zapominać o tym, iż muzyka ma również po prostu bawić.

The Killers- Hot Fuss (2004)



  1. Jenny Was A Friend Of Mine
  2. Mr. Brightside
  3. Smile Like You Mean It
  4. Somebody Told Me
  5. All these Things I've Done
  6. Andy, You're A Star
  7. On Top
  8. Change Your Mind
  9. Believe Me Natalie
  10. Midnight Show
  11. Everything Will Be Alright