poniedziałek, 30 marca 2009

"Róża Zwycięstwa..."

Islandia, kraj który przez swoje położenie geograficzne i trudne warunki klimatyczne pozostawał na uboczu cywilizacji. W żadnym wypadku nie można powiedzieć, że jest to kraj zacofany z tego powodu. Bardziej pasuje stwierdzenie „nieskażony wadami naszego świata”. Ta wyspa stoi tak bardzo na uboczu, że do tej pory jest tam wiele miejsc, które nie zostały tknięte przez człowieka. Ten niezwykły kraj stanowi jakby portal. Do innego świata, a może nawet do innego wymiaru. Portal przez, który do nas śmiertelników wydostaje się muzyka niebios. To jak dla mnie jedyne wytłumaczenie fenomenu islandzkiego przemysłu fonograficznego, bo jak na kraj który liczy ledwie 300 tyś mieszkańców to jest wybitnie duże zagęszczenie zespołów muzycznych rozpoznawalnych na całym świecie.

Jedną z tych muzycznych ikon Islandii jest zespół Sigur Rós. Nazwa ta oznacza tyle co „róża zwycięstwa” i bez wdawania się w jej etymologie nie potrafię sobie wyobrazić innej nazwy dla zespołu, który brzmi w ten sposób. Nie wyobrażam sobie również innego miejsca na ziemi gdzie mogłaby taka grupa powstać. To co grają jest najlepszą muzyczną ilustracją Islandii jaką tylko można sobie wyobrazić. Najbardziej „fachowe” określenia, które pasują to post-rock i ambient , ale to o wiele za mało. Światową sławę zdobył po tym jak Radiohead zdecydowali się, aby rozpoczynali ich koncerty (i jest to kolejny wielki wkład Radiogłowych w historie muzyki).

Najbardziej niezwykłym albumem w ich dorobku jest moim skromnym zdaniem płyta z 2002 roku której tytuł to ( ). Nie co innego jak tylko dwa nawiasy. Sam tytuł zdradza już, że obcuje się z czymś niezwykłym. Krążek zawiera osiem utworów, z których żaden nie ma oficjalnego tytułu. Samo to sprawia, że można się domyślać natury utworów. Wszystkie partie wokalne są zaśpiewane w wymyślonym przez muzyków języku zwanym „hopelandic” (nazwa powstała z połączenia angielskich słów „hope” i „islandic”) lub „volenska”. Nie jest to prawdziwy język, ponieważ to co wydaje się słowami jest wyłącznie zlepkiem sylab, tak ułożonym i zaśpiewanym, aby jak najlepiej pasować do melodii. W każdej z piosenek powtarzają się podobne wersy, czasami ucho może wychwycić jakieś podobieństwa do angielskich, lub islandzkich słów jeśli ktoś zna ten język. Niektórzy uważają to za język elfów (i chyba ta definicja najlepiej pasuje do jego opisania). Jest on jednak żadnego znaczenia. Gdyby jednak tak było to żadne tłumaczenia nie były by potrzebne, a nawet niepożądane. Każdy podczas słuchania potrafi samemu doskonale wyobrazić sobie co autorzy chcieli przekazać.

Wszystkie te kompozycje zawierają jakiś element mistyki, metafizyki, melancholii, absolutu, piękna i skondensowanego klimatu Islandii. Rozpoczynający płytę utwór, do którego fenomenalny teledysk zrealizowała Floria Sigismodi (mój ulubiony reżyser teledysków) jest wprost nie do opisania. Łagodny, wydaje się być po prostu kołysanką. Mógłby stać się śmiało hymnem Islandii. Klimat swoistej błogości utrzymuje się do czwartego utworu, który kończy się trwającą trzydziestości sekund ciszą. Jest to granica dzieląca płytę na pierwszą- spokojniejszą część i drugą- bardziej melancholijną. Album zamykają dwa bardzo interesujące utwory. Pierwszy z nich zwany „Piosenką Śmierci” jest bardzo przejmującym utworem, w którym senny początek przechodzi z wolna w dramatyczny niemal wykrzykiwany koniec. Podobnie jest z ostatnim utworem. Powolny wstęp przeradza się w prawdziwą orgię dźwięków, a gdy się kończy długo jeszcze pobrzmiewa w uszach dając oszołamiający efekt.

Jak i w poprzednich moich recenzjach nie mogłem w żaden sposób dokładniej oddać charakteru płyty. Jest to wynikiem i słabemu wykształceniu moich umiejętności i niepowtarzalności muzyki, którą staram się opisać. W tym przypadku było to o tyle utrudnione, bo ta płyta, zespół i kraj, z którego pochodzi tak głęboko zakorzenił się w mojej duszy, iż wydaje mi się, że stał się jej pełnoprawną częścią. Do tego ubogość polskiego języka w słowa mogące dokładnie opisać tą płytę przyprawiała mnie niemal o białą gorączkę.
Nie mogłem się dodatkowo skupić bo myślami przeniosłem się na szczt wygasłego wulkanu na Islandii i podziwiałem zapierającą dech w piersiach panoramę. Tak właśnie działa ten krążek. Jest doskonałym remedium na brak możliwości odwiedzenia Islandii. Więc jeśli kogoś nie stać na bilet, a cudowne zdjęcia tej wyspy mu nie wystarczają to powinien sięgnąć po to wydawnictwo. Zaś jeśli ten kraj nie budzi u kogoś żadnych emocji to po zapoznaniu się z tym albumem na pewno zacznie.


P.S. Ta sama osoba, która zapoznała mnie z Radiohead zrobiła to samo z Sigur Rós. Dziękuje Ci!

  1. Untitled #1 ("Vaka") – 6:38
  2. Untitled #2 ("Fyrsta") – 7:33
  3. Untitled #3 ("Samskeyti") – 6:33
  4. Untitled #4 ("Njósnavélin") – 7:33
  5. Untitled #5 ("Álafoss") – 9:57
  6. Untitled #6 ("E-Bow") – 8:48
  7. Untitled #7 ("Dauðalagið") – 12:59
  8. Untitled #8 ("Popplagið") – 11:44

Tytuły w nawiasach używane były używane przez członków zespołu podczas nagrywania płyty, aby łatwiej mogli się oni odnośić do poszczególnych kompozycji.


2 komentarze:

  1. Masz calkowita racje, ta muzyka naprawde przenosi sluchacza do innego wymiaru, a plyta () jest genialna.
    Milo czasami z nimi podrozowac astralnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. odpłynąłem...

    OdpowiedzUsuń