środa, 4 marca 2009

"No prawie jak Feel..."

Zaczynając pisać ten tekścik mocno się zastanawiam nad tym czy właściwie dobrze robie. Przecież sam sobie mówiłem- „stary nie ma takiej opcji żebyś kiedykolwiek komukolwiek ich polecił, oni są za słabi.. zbyt kiczowaci… żaden prawdziwy meloman tego nie tknie”. Do tego niedawno porównałem ich podczas rozmowy na ich temat do rodzimego Feela- porównanie troche pretensjonalne, wielu się pewnie z nim zgodzi, ja jednak w dalszej części tamtej rozmowy odwołałem to. Na dodatek dziś wracając spacerem do domu skąpany w jeszcze dość nieśmiałych promieniach zachodzącego słońca. Czując zbliżającą się nieuchronnie wiosnę usłyszałem w swoich słuchawkach ten zespół to po prostu oniemiałem. „No tak.. to jest prawdziwa wiosna.. fajka w dłoni, słońce na ryju, w uszach The Killers” to myśl jaka spadła na mnie tamtej pięknej chwili. 

Jeśli o nich nie słyszeliście to właśnie teraz usłyszycie. Kwartet pochodzi z Las Vegas- nie wyobrażam sobie by taki zespół jak oni mógł powstać w jakimś innym miejscu na świecie. Panowie mają bardzo krótki staż, a pomimo to osiągnęli już bardzo duży komercyjny sukces i spora część nastolatek w USA i UK ślini się pewnie właśnie do plakatu Brandona Flowersa (lider, wokalista i klawiszowiec grupy), który wisi nad ich łóżkami. Tak oto jest miara komercyjnego sukcesu. 

Jeśli miałbym komuś kompletnie nie znającemu się na „nowych trendach” muzycznych i nie wiedzącemu co oznacza indie wyjaśnić jak brzmi ten zespół to powiedziałbym coś takiego- „Bierzemy trzy części glam rocka, ale obcinamy mu najpierw kudły, dodajemy do tego jedną część punkowej zrywności pozbawionej jakiegokolwiek zabarwienia ideologicznego. Uzupełniamy słodkimi syntezatorami rodem z lat 80 i porządnie mieszamy. Podawać udekorowane "seksownym" wokalistą”. Tacy są właśnie The Killers, zupełnie jak szpanerski kolorowy drink z parasolką, który może być tak słodki, że aż mdli, ale jak się go już wypije i pozwoli mu się rozejść po żyłach, to od razu chce się ruszać na parkiet. Jedynym wyjątkiem w brzmieniu zespołu jest perkusja. Jako perkusista amator po prostu musiałem zwrócić na to uwagę. To co wyprawia Ronnie Vannucci siedzący za bębnami w zespole, może nie jest jakieś wybitne- daleko mu do Johna Bohnama- ale na pewno jest to najbardziej utalentowany członek zespołu. To on jest procentami alkoholu, w tym drinku. Nie jest on ani stara szkocka, ani prostacka wódka, to coś bardziej w rodzaju jakiegoś rumu- niezbyt wykwintne, ale można wypić na ekskluzywnym przyjęciu, a do tego mocno kopie i calkiem nieźle smakuje.

Mają na koncie trzy płyty studyjne: Hot Fuss (2004), Sam's Town (2006), Day & Age' (2008) oraz jeden „kosz odpadków”- Sawdust (2007)- na którym znalazły się b-side’y i parę nie publikowanych w ogóle utworów. Ta pierwsza jedynie zasługuje na wzmiankę, bo niestety panowie od czasu debiutu powoli toczą się po równi pochyłej, jeśli chodzi o jakość, ale jeśli chodzi o ilość sprzedanych płyt to nie mają na co narzekać.

Hot Fuss to naprawdę ciekawa płyta. Powtarzał bym się chcąc opisywać jak to wszystko brzmi dokładniej bo lepiej opisać charakteru muzyki jaką grają chyba nie da się, niż to co napisałem dwa akapity wyżej. Dodać trzeba tylko, że śmiało połowa płyty mogła by być mocnymi singlami. Do tego utwory: „Jenny Was A Friend Of Mine” oraz „Midnight Show” mają dla mnie pewną wartość sentymentalną.

Krótko podsumowując powiem, że jeśli komuś się podobają to dobrze, jeśli nie- też dobrze, ale wiosna to taki czas kiedy człowiek nie ma ochoty się mocno zagłębiać w jakieś cięższe brzmienia, a już tym bardziej teksty. Chcemy sobie żwawo maszerować w stronę słońca nie martwiąc się o nic i uśmiechać się od ucha do ucha. Z The Killers w słuchawkach wetkniętych do tych uszu staje się to bardzo proste do osiągnięcia, bo panowie pokazali pięknie swoją pierwszą płytą, że nie można zapominać o tym, iż muzyka ma również po prostu bawić.

The Killers- Hot Fuss (2004)



  1. Jenny Was A Friend Of Mine
  2. Mr. Brightside
  3. Smile Like You Mean It
  4. Somebody Told Me
  5. All these Things I've Done
  6. Andy, You're A Star
  7. On Top
  8. Change Your Mind
  9. Believe Me Natalie
  10. Midnight Show
  11. Everything Will Be Alright  


2 komentarze:

  1. Ładnie. Całkiem trafinie panów oceniłeś. Podoba mi się też to, że czuć w Twoich recenzjach Ciebie, że nie są one tylko suchą notką a zawierają jakiś ładunek emocjonalny. Nie wiem tylko czy troche nie zachwiane są poroporcje pomiędzy opisem zespołu a tym co konkretnie zawiera płyta.
    W gruncie rzeczy: dobra robota :D

    MQ.

    OdpowiedzUsuń
  2. no nie chcialem sie ograniczyc do samej plyty bo zespol postrzegam znacznie szerzej niz tylko przez pryzmat tej jednej plyty... choc jak wspomnialem uwazam ja za najlepsza... ja sobie wokol nich utkalem misterna pajenczynke swoistego mistycyzmu.. i ciezko mi sie bylo skupiac na jakims jednym kawalku...

    OdpowiedzUsuń